31 paź 2016

50 odsłon Rammy, czyli sprawozdanie z lektury vol. 8


Są w literaturze fantastycznej światy, do których wraca się z przyjemnością, na których kolejne odsłony czeka się z utęsknieniem. Światy porażające rozmachem i malowniczością; dlatego wracamy na Diunę, odwiedzamy Majipoor, rzucamy okiem na zamieszanie w Ankh-Morpork, wędrujemy po Przestrzeni Objawienia i odkrywamy tajemnice Wypalonej Galaktyki. Są to uniwersa rozbudowane, zapełnione mnóstwem ras, bóstw i bytów technologicznych; często na tyle malownicze, że nie sposób po kolejnej lekturze nie zatęsknić za podróżą do któregoś z nich. Trafiają się jednak czasem światy, których w żadnym wypadku nie chcielibyście osobiście odwiedzić, ale w swej literackiej odsłonie posiadają tyle magnetyzmu, że prędzej czy później po prostu się do nich wraca. Takim tworem jest Ramma: jedno z najbardziej przerażających i intrygujących miejsc, jakie dane mi było odwiedzić podczas wędrówek po bezdrożach fantastyki.
Gwoli ścisłości: wszystkie kawałki Rammy, jakie dane nam jest poznać podczas lektury jednej powieści i czternastu opowiadań, nie są klasyczną historią w odcinkach. Chronologia, bohaterowie, wydarzenia – to wszystko jest na tyle pomieszane, na tyle pokręcone przez autora, że w pewnym momencie czytelnikowi nie sposób pozbyć się poczucia zagubienia. I tak też, dobre kilka lat temu, było podczas mojej pierwszej wizyty w Rammie. O ile zarówno opowiadania jak i powieść pod względem... formalnym(?) bardzo przypadły mi do gustu, tak wtedy chyba bardziej skupiałam się na jednostkowym odczuciu poszczególnych utworów. By być szczerą muszę też przyznać, że obcowanie z twórczością Cezarego Zbierzchowskiego w pewnym momencie mnie przerosło: usiłując nadążyć za jego wizją przeoczyłam to, co w tych światach jest tak naprawdę najważniejsze. I pewnie dlatego też do tej pory na Kronikach nie pojawił się tekst ani o Requiem dla lalek ani o Holocauście F. Świadoma niepełnego odbioru obu książek i niepewna, czy podołam klasycznej recce temat zarzuciłam. I zapewne Zbierzchowski byłby kolejnym z moich wielkich recenzenckich wyrzutów sumienia, gdyby nie 50 kawałków Quentina. Opowiadanie to, opublikowane w Wydaniu Specjalnym Fantastyki (KLIK) zaintrygowało i poruszyło mnie na tyle, że postanowiłam do Zbierzchowskiego wrócić. I chociaż dalej nie wszystko pojmuję, nie za wszystkim nadążam, to chyba w końcu zaczęłam czuć Rammę. Co, koniec końców, okazało się jeszcze trudniejsze niż próba wizualizacji niektórych scen z Holocaustu F.
Czymże bowiem jest Ramma? Pozornie to świat taki jak nasz, przesunięty kilka dziesięcioleci do przodu. Wszelkie napięcia społeczne i polityczne są tożsame z tym, co dane jest nam obserwować na co dzień, a zastany postęp technologiczny wydaje się jak najbardziej prawdopodobny. Z drugiej strony, Ramma pełna jest kontrastów, o wiele bardziej wyraźnych niż te w naszej rzeczywistości, celowo wręcz wzmocnionych przez autora. U Zbierzchowskiego linia podziału społeczeństwa nie przebiega tylko na podstawowej płaszczyźnie finansowo-światopoglądowej, w grze pojawia się (paradoksalnie poprzez zniknięcie) plazmat. Element nadprzyrodzony, a jednak w pewnym momencie skrupulatnie wyliczony, zważony, rozdzielony i koniec końców… utracony. Ramma też przeraża, bo pomimo całej tej fantastycznej konwencji jest niesamowicie aktualna i prawdziwa. A o prawdziwości tej świadczą ci wszyscy ludzie, którymi z wyczuciem i pewną przewrotnością Zbierzchowski zapełnia cały ten świat.
Kwestie społeczne, polityczne czy religijne są niezmiernie ważne w Rammie, ale tak naprawdę zarówno opowiadania jak i Holocaust F to przede wszystkim hołd dla człowieka. Pojedynczego, walczącego z rzeczywistością, z sobą samym. Człowieka, który praktycznie od samego początku stoi w opozycji do wszystkich, który z jakiegoś niezrozumiałego powodu zawsze musi borykać się z trudnościami o wiele gorszymi niż reszta społeczeństwa. Bohaterowie Zbierzchowskiego to jednostki w jakimś stopniu wybitne, i przez swoją wyjątkowość cierpiące. To nie są ludzie, którzy z pokorą przyjmują swój los: nawet w chwilach, gdy cały świat zdaje się być im przeciwny znajdują w sobie tę odrobinę siły, by zawalczyć o przekonania/miłość/sens wszystkiego. Niby nic nowego: herosów ci u nas w fantastyce dostatek, ale Ramma nie uznaje kryształowych postaci. Im więcej „brudu”, tym lepiej i głębiej dane jest nam poznać niuanse rządzące tym pokręconym światem.
Bohaterom Rammy daleko jest do klasycznej heroiczności: ich wyjątkowość nie opiera się tylko na supermocach, posiadanym majątku czy umiejętności korzystania z wszelakich technologii. Siłą postaci stworzonych przez Zbierzchowskiego jest wszystko to, co w naszym bezdusznym, korporacyjnym i pogrążonym w pogoni za kasą świecie uważane jest za słabość. Emocje, kwestionowanie zasadności swych działań, wszechobecne zwątpienie i walka z narastającym poczuciem beznadziei: to właśnie jest „tym czymś”, które sprawia, że nie da się przejść obojętnie obok Quentina, Franciszka i wszystkich tych zagubionych w sobie przewodników po Rammie. Gdyby nie oni Ramma byłaby tylko kolejnym z „fantastycznych” światów. Być może, ze względu na pomysł i wykonanie nad wyraz ciekawym, ale totalnie pozbawionym głębi. Nie bez znaczenia pozostaje język, jakim to wszystko jest opisane. Czytanie Zbierzchowskiego nie jest lekkie nawet pod tym kątem. Tutaj nie uświadczymy fabrycznych krótkich opisów i wykrzykiwanych dialogów. Nikt nie prowadzi ani nas, ani bohaterów za rączkę, nie podaje rozwiązania zagadki na tacy. To czytelnik musi nie tylko wysilić szare komórki, ale też poczuć bohatera, uruchomić emocje, które niekoniecznie zawsze muszą kojarzyć się z czymś pozytywnym. Paradoksalnie dzięki temu utrudnieniu, dzięki temu, że Ramma jest miejscem złamanym i, w końcu, dzięki szarpiącemu za serducho językowi cała ta mozaika ludzi i światów nabiera sensu.
I taka mała dygresja: kiedyś, w szalonych czasach studenckich zasłuchiwałam się dość ciężką i agresywną muzyką. Słuchanie metalu pozwalało mi na mentalne wykrzyczenie całej tej frustracji, jaką nosi w sobie młody człowiek borykający się z codziennością. I chyba twórczość Zbierzchowskiego lubię na podobnej zasadzie. To już nawet nie chodzi o jakieś szczególne identyfikowanie się z bohaterami (chociaż w znacznym stopniu oczywiście też to występuje), ale o sposób, w jaki są oni opisani. Jak w przypadku Lema zaznaczałam cytaty dotyczące kondycji ludzkości, jak u Ciećwierza zwracałam uwagę na trafne opisywanie naszej rzeczywistości przez pryzmat Mgławy, tak w przypadku Zbierzchowskiego zaskakująco dużo fragmentów zapamiętałam ze względu na kompatybilność z całym tym zamieszaniem, jakie mam w Rudej głowie i Rudym serduchu. Ta literatura pozwala człowiekowi na swoiste skanalizowanie przeżyć i bolączek: cierpienie w niej opisane krzyczy za mnie tak, jak kiedyś krzyczał KAT. Tylko robi to z wyczuciem i godną pozazdroszczenia finezją.
Zbierzchowski nie jest łatwy w lekturze, nawet jeśli skupimy się tylko i wyłącznie na elemencie fantastycznym. Ramma sama w sobie jest na tyle skomplikowana, na tyle niejednoznaczna i chwilami celowo chaotyczna, że przedzieranie się przez koleje jej odsłony to nie lada wyzwanie. Nawet gdy poskładamy te wszystkie kawałki, gdy wyjaśniony zostaje jeden element, następne jeszcze bardziej gmatwają ogólny obraz. To jest świetne, to sprawia, że chce się wracać. Pomimo świadomości, że wizyta u Zbierzchowskiego może nas poruszyć w sposób, którego prędko nie zapomnimy i pomimo wątpliwości na ile to wszystko jest tak naprawdę spójne. Wierzę i czuję, że takie właśnie jest, a kolejnych odwiedzin w tym skrzywionym świecie wyczekuję z utęsknieniem. W międzyczasie natomiast poszukam książek, w których ktoś choć w części będzie potrafił tak dobrze połączyć niejednoznaczny opis rzeczywistości z kreacją prawdziwych do bólu bohaterów.

0 comments:

Prześlij komentarz

Szanuję krytykę, ale tylko popartą odpowiednimi przykładami. Jeśli chcesz trollować, to licz się z tym, że na tym blogu niekulturalnych zachowań tolerować nie będziemy, a komentarze obraźliwe będą kasowane :)