9 paź 2016

Dobrze znać pisarza.


Początkowo miał to być wpis inspirowany dwoma tekstami, które przeczytałam niedawno w sieci. Pierwszy to dość zachowawczy tekst Qubusia, drugi to (zaginiony już w odmętach Internetu) pełen oburzenia głos dotyczący tego, jak bardzo nie można ufać polecankom naszych rodzimych autorów. Coś tam zaczęło dręczyć wykpiwane przez niektórych MaRudne serducho i zaczęłam pisać, ale oczywiście nim skończyłam pojawił się głos dyżurnego malkontenta, pirata i trolla internetowego, czyli niezastąpionego Lapsusa. I tak pierwotne plany wzięły w łeb, bo paskudny, (ale i w kilku kwestiach nadal ulubiony) Lapsus napisał niemal wszystko to, co chciałam sama napisać. Oczywiście w swoim niepowtarzalnym stylu, oczywiście nie ze wszystkim się zgadzam, ale dzisiaj chciałabym pochylić się nad kwestią przez Lapsusa zbagatelizowaną (a i Qubuś bardziej skupił się na wydawnictwach).
Zacznijmy od czegoś oczywistego: wszelkie teksty na blogach NIE SĄ obiektywne. Za każdym razem, gdy siadamy do pisania o jakiejś książce (bez względu na to, czy to fantastyka czy literatura dla dzieci) piszemy o tym, jak dana książka nas odczytała. Nie bez znaczenia pozostaje fakt posiadanego wykształcenia, stopnia oczytania czy klasycznej czytelniczej wrażliwości. Ostatnio też coraz częściej spotykam się z odczytywaniem lektury przez pryzmat poglądów politycznych autora, co niezmiernie mnie wkurza, ale faktycznie bywa nie do uniknięcia (czy raczej chwilami trzeba niemal na siłę wyłączać wkurzenie na poglądy by docenić wartość danego dzieła), zwłaszcza w naszych „ciekawych czasach”. I tutaj dochodzimy do kwestii zasadniczej, czyli sympatii do autora oraz, osobistej z nim znajomości. Nie jest łatwo krytykować kogoś, kogo najzwyczajniej w świecie się lubi, nie jest tez łatwo o krytykę w chwili, gdy zachodzi możliwość, że obrażony autor zacznie się nam odgrażać w komentarzach czy tez szkalować nas w mediach społecznościowych. Takie rzeczy się zdarzają, zazwyczaj najbardziej na krytykę czuli są debiutanci, ale znalazłam wyjście z tej wydawałoby się patowej sytuacji.
Przez kilka lat problem przepychanek z autorami i posądzeń o brak obiektywności dla mnie nie istniał: niemal wszyscy pisarze (na potrzeby tego wpisu ograniczę się tylko do naszych rodaków) byli dla mnie totalnie abstrakcyjnymi bytami, obdarzonymi przez przypadek/opatrzność/kosmitów darem tworzenia niebagatelnych światów. Czasem wychodziło im to lepiej, czasem gorzej, ale pisanie o polskiej fantastyce było dla mnie równie… bezproblemowe jak pisanie o dziełach pisarzy zagranicznych. Tymczasem, dzięki namowom Lapsusa, Kroniki Nomady wyszły z cienia: trafiłam na kilka Targów Książki, zaliczyłam dwie Nidzice, Falkon i Polcon (oraz Paradoxowe Pogaduchy Marudne, bardzo ważne dla tego tekstu i dla kronikowego pisania w ogóle), zaczęłam też coraz częściej konkretnych pisarzy poznawać mniej lub bardziej prywatnie. I coś się zmieniło, zmieniło zdecydowanie na lepsze, chociaż była to długa droga i niekoniecznie tak prosta, jak to z perspektywy czasu się wydaje.
Sprawa jest banalnie prosta: fakt, że lubimy (albo nie lubimy) prywatnie jakiegoś autora bardzo często ma wpływ na to, jak odbieramy jego twórczość. Szczególnie wyraźnie widać to wśród miłośników pisarzy najbardziej poczytnych, chociaż niekoniecznie tworzących literaturę najwyższych lotów. Budowanie zależności autor-czytelnik, na poziomie emocjonalnym jest idealnym chwytem marketingowym, sprawnie wykorzystywanym przez niektórych naszych twórców fantastycznych. Nie widzę w tym nic złego, czasem tylko uśmiecham się pod nosem, gdy jeden z drugim fanem jest gotów szaty swe rozdzierać by tylko ulubionego autora bronić. Lubienie potrafi wyłączyć krytyczne myślenie albo, z drugiej strony: uruchomić wyrzuty sumienia. Nie ma przecież nic bardziej przykrego od powiedzenia ulubieńcowi, że tym razem napisał totalny chłam, którego nie da się czytać na trzeźwo, prawda? I człowiek zaczyna kluczyć, stara się „łagodnie” przekazać smutną prawdę, bo po prostu nie chce zranić uczuć internetowego znajomego. Patrząc na brać blogerską wielokrotnie widziałam wpisy popełniane z bólem serca, niby to ganiące, ale tak po prawdzie głaszczące po głowie autora „byle tylko się nie obraził”. Sama pewnie też mam taki w archiwum, w końcu młode i emocjonalne ze mnie dziewczę, podatne na niekwestionowany czar wielkich umysłów.
Tak źle i tak niedobrze: napiszesz krytyczny tekst dotyczący „obcego” autora: zarzucą cię mailami z zarzutami o złośliwość i chęć zniszczenia debiutanta. Napiszesz wyważoną i raczej pozytywną opinię o dziele kogoś, z kim miało się okazję przytulić na jednym lub drugim konwencie, to ci zaczną krzyczeć, że wstyd i sromota, podkładanie się ulubieńcom i brak blogerskiej uczciwości. Dlatego postanowiłam poszukać trzeciej opcji, znanej zapewne niektórym i z wszech miar czytelniczce i blogerce Silaqui odpowiadającej. Może osobnikom skostniałym i hołubiącym brak emocji Rude podejście wyda się z wszech miar niewłaściwe, ale przecież Kroniki Nomady zawsze były miejscem, w którym opisywało się literaturę przez pryzmat emocji. Bez emocji, moi drodzy, się nie da. A nawet jeśli się da, to pisanie bez emocji traci sens.
Wróćmy jednak do głównego tematu mojego wywodu i do wspomnianej trzeciej opcji relacji bloger-pisarz. Relacji chyba najbardziej zdrowej i najmocniej uczącej… pokory? Relacji, która jako podstawę zakłada dialog miedzy dwoma ludźmi. Czasem dialog ten nie dotyczy bezpośrednio dzieła: rozmawiając godzinami z danym autorem, śledząc jego wypowiedzi, poznajemy jego podejście do literatury, polityki, życia. Uczymy się danego człowieka, by później w opowiadaniach czy powieściach odnajdować pewne drobiazgi uczłowieczające byt, jakim jest WIELKI PISARZ. Z drugiej strony: jeśli pisarza znamy osobiście, jeśli rzeczywiście darzymy go sympatią, to wszelkie krytyczne uwagi przestają być odbierane jako atak , a jako… wskazówki? Gdy jeszcze dodamy do tego coś tak fajnego jak możliwość zapytania autora o jedną czy drugą kwestię (na zasadzie „dlaczego to zrobiłeś, przecież to nie ma sensu!”) i uzyskania szczerej odpowiedzi, to mamy sytuację idealną. Czy to wpływa na odbiór powieści? Jak najbardziej! Czy łagodzi negatywne odczucia po nietrafionej lekturze? W Kronikowym przypadku raczej nie, za to na pewno uczy waszą niepoprawna recenzentkę ;)
Podsumowując: czytanie i pisanie o literaturze bywa męczące. Wymaga od czytelnika i okazjonalnego recenzenta maksimum wysiłku. Gdy do dobrej literatury dochodzi jeszcze opcja osobistych sympatii i antypatii, napisanie dobrego tekstu jest wielkim wyzwaniem. Wyłączenie osobistych animozji nie udaje się starym wyjadaczom, młodzi często nie zdają sobie sprawy z wagi problemu. A czasem wystarczy zapytać: wtedy literatura przemówi do was tak, jak powinna. Zamykanie się w idiotycznych osobistych „lubię to” nastawi was na śmieszność. Większość tego nie zauważy, ale zawsze zostanie tych kilku myślących odbiorców. I jeśli kwestia lubienia wpłynie na odbiór powieści, to polecam odłączenie klawiatury i zajęcie się nie wiem… ratowaniem puszczyków plamistych?

0 comments:

Prześlij komentarz

Szanuję krytykę, ale tylko popartą odpowiednimi przykładami. Jeśli chcesz trollować, to licz się z tym, że na tym blogu niekulturalnych zachowań tolerować nie będziemy, a komentarze obraźliwe będą kasowane :)