27 maj 2018

Fantastyka dla opornych

fantastyka dla początkujących
Jakiś czas temu, na jednej z większych grup dyskusyjnych skupiających miłośników literatury rozgorzał spór, czy fantastykę można uznawać za wartościowy gatunek literacki. Temat stary jak świat i chociaż w żadnym z setek komentarzy nie pojawił się żaden odkrywczy argument, to pewien wątek okazał się na tyle intrygujący, że po części przyczynił się do powstania tego artykułu. Okazało się bowiem, że w dziewięciu przypadkach na dziesięć osoby negatywnie nastawione do fantastyki miały już z nią kiedyś styczność, jednak nietrafione wybory stworzyły przekonanie, że fantastyka nie może intelektualnie stymulować człowieka.

Zamiast jednak wieszać psy na popularnych „zmierzchopodobnych” tworach i nauczycielkach katujących dzieciaki Lemem, warto zastanowić się nad tym, jak takiego niesłusznie zrażonego do fantastyki czytelnika skutecznie do niej przekonać? O ile ma się do czynienia z młodzieżą, problemu praktycznie nie ma – często wystarczy podsunąć „Harry’ego Pottera” czy innego „Percy’ego Jacksona”, a pojawi się nadzieja na szybkie nawrócenie. Schody zaczynają się, gdy przychodzi udowodnić osobie dorosłej (i zazwyczaj niegłupiej), że nasz ukochany gatunek to nie tylko elfy, czarodzieje i strzelanki w kosmosie, a właśnie jedne z najbardziej poruszających opowieści o człowieku, tylko często kryjące się pod dziwacznymi tytułami.
Z drugiej strony, takie „Kości księżyca” mogłyby być świetnym tytułem dla klasycznej mainstreamowej powieści. Tymczasem proza Jonathana Carrolla jest idealnym sposobem na nieinwazyjne wprowadzenie czytelnika w świat realizmu magicznego. Jego powieści są u nas od lat bardzo popularne, z „Krainą Chichów” na czele (której nie polecałabym na start chociażby dlatego, że została u nas wydana dzięki rekomendacji Stanisława Lema, a to już może niektórych odstraszyć), a ich popularność bierze się właśnie z tego, że magia, którą Carroll wplata w swój świat, zdaje się być nad wyraz prawdopodobna. Wkrada się ona w życie bohaterów niepostrzeżenie, dzięki pełnym gracji nawiązaniom do znanych przecież wszystkim baśni i legend. Wystarczy chwila z Carrollem, a człowiek zaczyna rozglądać się za niezwykłością również po zakończeniu lektury. Co więcej, jeśli po przeczytaniu „Kości księżyca” nasz sceptyczny znajomy nie tylko nie rzuci książką w kąt, ale zapragnie więcej, możemy ze spokojem polecić inne tytuły autora. Radziłabym jedynie unikać rzeczy najnowszych, zdecydowanie słabszych od pierwszych sześciu powieści. Rada dla polecających – dobrze byłoby wspomnieć, że autor lubi powracać do swoich bohaterów, dzięki czemu nawet nowa opowieść ma w sobie coś swojskiego.

Jakkolwiek by nie chwalić Carrolla, to chwilami pod względem warstwy językowej może on wydawać się zbyt prosty. Dlatego też, pozostając ciągle w nurcie realizmu magicznego, można spróbować rzucić czytelnika na głębszą wodę i polecić mu „Krokodylową skałę” Luciusa Sheparda. Ten zbiór opowiadań to też fantastyka nieoczywista i chwilami niespodziewana, jednak charakteryzująca się niesamowicie piękną frazą. W większości przypadków dzieła Sheparda doczekały się u nas dobrych tłumaczeń, a to u tego autora jest bardzo ważne. Shepard snuje swoje historie niespiesznie, wplatając w fabułę mnóstwo emocji, niekoniecznie pozytywnych. Dodatkowo, zmusza do myślenia i skupienia nad czytanym tekstem, co nie-fantaści mogą docenić. Jeśli natomiast „Krokodylowa skała” brzmi zbyt dziwacznie, to można spróbować polecić wydany w serii Uczta Wyobraźni „Modlitewnik amerykański. Luizjański blues. Viator”. W tych trzech krótkich powieściach element nierealny jest jeszcze subtelniej przedstawiony, za to emocji w tych tekstach jest co nie miara.

Jeśli już mówimy o Uczcie Wyobraźni, to należałoby się poważnie zastanowić nad wrzuceniem na tę listę „Tonącej dziewczyny” Caitlin R. Kiernan. Ta książka, chociaż wydana w serii kojarzonej z literaturą niesamowitą, przy przyjęciu pewnych założeń spokojnie mogłaby być postawiona na półce z mainstreamem. Oto bowiem przedstawiona nam zostaje historia dziewczyny, której życie zdeterminowane jest przez chorobę psychiczną, zatem wszystkie „nadprzyrodzone” wątki mogą być uznane za projekcję schizofreniczki. Na uwagę najbardziej zasługują tutaj dwie kwestie: staranność, z jaką Kiernan zaplanowała całą powieść (na pochwałę zasługuje też polski przekład i skład) oraz umiejętne budowanie napięcia, bez silenia się na pełną fajerwerków akcję. Historia głównej bohaterki jest nakreślona w taki sposób, że pomimo świadomości jej choroby, bardzo szybko zaczyna się jej wierzyć. Oraz znów – to opowieść, która porusza. A jeśli tak, to skłania do myślenia i pozostaje w człowieku na dłużej. Natomiast kiedy już się załapie fantastycznego bakcyla to…

…można sięgnąć po coś o nieco wyższym progu wejścia, czyli historię alternatywną. Na początek klasyka klasyki, czyli „Człowiek z Wysokiego Zamku”. Philip K. Dick ogólnie wielkim pisarzem był (chyba, że miał akurat słabszy moment), a „Człowiek…” zasługuje na uwagę ze względu na to, że w odróżnieniu od późniejszych jego dzieł, tutaj nie doświadcza się przesytu udziwnieniami i przesadzonymi rozmyślaniami nad naturą wszechrzeczy. Alternatywna historia świata napisana jest przystępnym, aczkolwiek nie prostym językiem, a samo czytanie, chociaż wymaga skupienia, nie powinno sprawić większych trudności. Co prawda Dick serwuje w „Człowieku z Wysokiego Zamku” więcej niż jeden główny wątek (co bywa dla nie-fantastów problematyczne), jednakże nie jest ich znów tak wiele, by nie można było się w tym odnaleźć. I jeszcze jedno ważne spostrzeżenie, które można wykorzystać podczas prób namawiania na lekturę: mimo poruszania tematów trudnych i zahaczających o politykę, cała opowieść zdaje się być odpowiednia dla każdego, bez względu na przekonania i sympatie polityczne.

Nieco inaczej sprawa będzie wyglądała, gdy spróbujecie komuś polecić „Polskę 2.0” – zeszłoroczną powieść Jacka Inglota, która dziwnym trafem przeszła bez większego echa wśród szerszego grona czytelników. A nie powinna, gdyż połączenie historii alternatywnej z political fiction wyszło autorowi nad wyraz zgrabnie. Dwie wizje naszego kraju, diametralnie się od siebie różniące, ale mimo wszystko w prześmiewczy (a momentami przerażający) sposób prawdopodobne. Idealny komentarz współczesnej Polski i świata, okraszony chwilami bezkompromisowym poczuciem humoru, napisany w sposób niepozwalający oderwać się od lektury. Brzmi to trochę jak blurb klasycznej powieści rozrywkowej, ale w tym właśnie tkwi siła „Polski 2.0”. Wyglądająca (ale tylko przez moment) na agitkę polityczną powieść Inglota celnie punktuje nasze słabostki, przy jednoczesnym unikaniu stawiania jednoznacznej diagnozy. Niemniej, przed poleceniem tej książki znajomym radziłabym ją wpierw przeczytać, gdyż jest to dzieło, które wymaga od czytelnika odrobiny dystansu i poczucia humoru.

Skoro już przy poczuciu humoru jesteśmy, to nie mogło zabraknąć tutaj Wita Szostaka i jego „Stu dni bez słońca”. Po raz kolejny mamy do czynienia z książką, w której wątek fantastyczny jest bardzo umowny, ale nie ma się co dziwić, skoro to rzecz wydana w serii Kontrapunkty Powergraphu. Swoją droga, gdyby się bardzo uprzeć, to niemal każdy tytuł z tej serii należałoby tutaj wspomnieć. Dlaczego zatem Wit Szostak i dlaczego akurat „Sto dni bez słońca”? Otóż, czasem warto wziąć przeciwnika fantastyki przez zaskoczenie, zwłaszcza, gdy przeciwnik ten (nie)szczęśliwie zalicza się do światka wyrafinowanych intelektualistów. W „Stu dniach bez słońca” autor nie tylko bezbłędnie punktuje absurdy braci akademickiej, ale też z wdziękiem naigrywa się troszkę z nas samych, szumnie zwących się fantastami. Powieści Szostaka nie można zarzucić ani grama przesady, a wszystko to podane jest w sposób niemalże idealny. Konstrukcja historii, język jakim została napisana oraz bardzo gorzki chwilami komizm są składnikami opowieści, po przeczytaniu której niejeden będzie zdziwiony, że do fantastyki zaliczają się też TAKIE książki. I sięgnie po więcej, o ile w miarę szybko ochłonie po tej nietuzinkowej satyrze.

Można też nie dać niechętnemu fantastyce znajomemu nawet chwili wytchnienia i po gorzkiej satyrze zaproponować mu książkę, która w Polsce doczekała się już kilku wydań w nakładach, o których współcześnie możemy tylko pomarzyć. Powieść przejmująco smutną, od samego początku pozbawioną szans na jakikolwiek happy end i chyba najbardziej ze wszystkich wymienionych tutaj nastawioną na opowieść o człowieku. „Ostatni brzeg” Nevila Shute’a, bo o nim tutaj mowa, powinien być pozycją obowiązkową w każdej biblioteczce, gdyż do tej pory nie dane mi było przeczytać tak dojmującej kroniki końca świata. Ktoś mógłby zarzucić, że to ramotka, nijak się mająca do współczesnego sposobu konstruowania powieści, że zakończenie to prosta droga do depresji. Ale znów – polecany tytuł skłania do myślenia, sprawia, że odbiorca zagląda w głąb siebie i zaczyna się zastanawiać nad tym, jak on sam zareagowałby w takiej sytuacji, jak zachowałoby się społeczeństwo, w którym żyjemy. Co obudziłaby w ludziach świadomość nieuchronnego końca? Ta, tak bardzo nieprawdopodobna przecież fantastyka przypomina, że zegar zagłady wskazuje tylko dwie minuty do północy. I ciągle tyka.

Pozostając w nastroju rozważań nad ludzką naturą i tym, dokąd zmierza nasz świat, podsuńcie naszemu realiście jeszcze jednego klasyka, który z pewnością nie pozostawi go obojętnym i pokaże, że dobre science fiction nie ma daty przydatności do spożycia. Tym razem zanęcamy jakże wdzięcznie brzmiącym tytułem „Wszyscy na Zanzibarze”. Po uprzednim lekkim wprowadzeniu w kontekst (wystarczy wspomnieć, w jakich latach tworzył John Brunner) można zasiąść spokojnie i obserwować, jak czytelnik z coraz większym przerażeniem przewraca kolejne strony i zastyga w zamyśleniu po każdym rozdziale. Owszem, być może „Wszyscy na Zanzibarze” to powieść najbardziej „fantastyczna” z polecanych tutaj, ale jest to przykład fantastyki, która była aktualna w momencie wydania, jest aktualna teraz i będzie, niestety, aktualna pewnie już zawsze. Degeneracja moralna społeczeństwa, narastające niezadowolenie, niepohamowany wzrost agresji wśród ludzi, media epatujące przemocą… To tylko niektóre z problemów, z jakimi przychodzi się mierzyć bohaterom Brunnera i, co tu dużo ukrywać, współczesnym odbiorcom. Wystarczy tylko dodać dwa do dwóch albo inaczej – od dzisiejszej daty odjąć datę premiery „Wszystkich na Zanzibarze”, a wszystko nagle staje się jeszcze straszniejsze. Bo to już nie jest fantastyka.

Czas na ostatni tytuł, będący przeciwwagą do całego science fiction opisanego powyżej. Część fanów fantasy pewnie będzie zgrzytać zębami, ale zaprawdę powiadam wam – jeśli cokolwiek może przekonać sceptyka do tego, że magiczne stwory i bóstwa przechadzające się wśród maluczkich to nie bajki dla dzieciaków, to tylko i wyłącznie „Opowieści z Meekhańskiego pogranicza”. Robert M. Wegner w dwóch tomach opowiadań stworzył świat fantasy może nie jakoś specjalnie oryginalny czy odkrywczy, ale nieznający gatunku i tak tego nie zauważą. Istotne jest to, że kwestie nadprzyrodzone są w Meekhanie, przynajmniej do pewnego momentu, elementami o znaczeniu incydentalnym. Magia, która w tym świecie występuje, nie jest, przynajmniej w opowiadaniach, lekiem na całe zło. Bohaterowie są wiarygodni, na wskroś ludzcy, a przedstawienie małych wspólnot typu oddział wojskowy czy grupa najemników jest przewrotną wariacją na temat vonnegutowskich karrasów. Dodatkowym atutem „Opowieści…” jest brak jasnego podziału na Dobro i Zło, tak rażącego u chociażby starego dobrego Tolkiena. Poza tym, jeśli Wegner rozpali w kimś miłość do fantasy, to jakże przyjemnie będzie potem odkrywać, które motywy nasz rodak wykorzystał w swoich opowiadaniach. Samo dobro.

Większość ludzi czytających „normalne” książki traktuje historie niesamowite jako coś stricte rozrywkowego i mało ambitnego. Nie ma się co temu dziwić, zwłaszcza gdy spojrzy się na listy bestsellerów opatrzonych etykietą „fantastyka”. Tymczasem jest mnóstwo powieści i opowiadań stanowiących literackie majstersztyki i jednocześnie będących właśnie tą „niepoważną” fantastyką. Wystarczy zatem wskazać odpowiednie tytuły, by udowodnić, że te bajeczki nie są do końca tak niepoważne. Powyższa lista jest dość skromna, gdyż – jak to zazwyczaj bywa z polecankami – jest bardzo subiektywna. Nie da się stworzyć uniwersalnego spisu lektur obowiązkowych. Można by jednak spróbować, o ile osoba polecająca znałaby cały przetłumaczony na język polski dorobek pisarzy fantastycznych. Albo przeprowadzić ogólnokrajowe badanie, w którym byłoby tylko jedno pytanie: „A co Ciebie przekonało do fantastyki?”. Wyniki mogłyby być zaskakujące, ale i pewnie niezmiernie kształcące. To brzmi jak dobry plan.

Artykuł ukazał się w Nowej Fantastyce 03/2018

0 comments:

Prześlij komentarz

Szanuję krytykę, ale tylko popartą odpowiednimi przykładami. Jeśli chcesz trollować, to licz się z tym, że na tym blogu niekulturalnych zachowań tolerować nie będziemy, a komentarze obraźliwe będą kasowane :)