10 lip 2014

Dzień dobry panie Marku! Czyli o czytaniu Oramusa słów kilka.



Nazwisko Oramusa od dawna obijało mi się o uszy. A to przeczytałam artykuł na blogu Krzysztofa Sokołowskiego, a to u Agnes znalazłam ciekawą recenzję… W kilku dyskusjach na Facebooku czy też na jednym forum poświęconym fantastyce pojawiał się Oramus, ale jakoś ciągle nie było mi z nim po drodze. W bibliotece nie znalazłam ani jednej pozycji, nie byłam świadoma istnienia genialnie taniego antykwariatu usytuowanego zaledwie 20 minut spacerkiem od mojego domu. Szanse na zapoznanie twórczości pana Marka były praktycznie równe zeru.


W końcu jednak szczęście się do mnie uśmiechnęło, i to nawet dwukrotnie! Wpierw w paczce pełnej uroczych staroci od Fenrira odnalazłam „Dzień drogi do Meorii” w wydaniu z 1990 roku, a jakiś czas później niezastąpiony Krzysiek Sokołowski podesłał mi wznowionych w Archiwum Polskiej Fantastyki „Sennych zwycięzców”. Jak można łatwo zgadnąć, obie książki pochłonęłam w tempie ekspresowym i już teraz wiem, że nie była to moja ostatnia przygoda z Oramusem, choć jego fantastyka nie zalicza się do typowego science fiction, a już zwłaszcza w rozumowaniu współczesnego czytelnika. Podałabym teraz kilka trafnych cytatów z sieciowych recenzji, ale jest to niestety niemożliwe i jak najbardziej zbędne. Oramus broni się sam…

Wiecie, od jakiegoś czasu mam dość wszelkich internetowych opinii. A raczej: unikam czytania recenzji i rekomendacji PRZED lekturą. Dzięki temu nie mam bladego pojęcia czego się spodziewać, nie popełniam grzechu zbyt dużych (lub zbyt małych) wymagań. Oczywiście coś tam w sieci sprawdzę, jak chociażby podstawowe dane o nieznanym mi autorze czy „gwiazdkowe” oceny zaufanych recenzentów. Ale nic poza tym. Szczęśliwie, gdy jest mowa o pozycjach wydanych przed rokiem dwutysięcznym, w Internecie recenzji znajdziemy przerażająco mało i dzięki temu możemy jedynie domyślać się tego, o czym i jaka jest dana książka. Serio, blogujących o książkach jest multum, tych czytających szeroko pojętą fantastykę pewnie gdzieś z 25% całości, a ja na palcach jednej ręki mogę policzyć tych, którzy opisują klasykę i których osądowi ufam (nawet, gdy kompletnie się nie zgadzam z daną opinią, znajomość gustu ulubionego blogera pozwala określić, czy dana książka mi się spodoba) i których styl jest dla mnie przyjemny w odbiorze. Pewnie wynika to z faktu, że 90% współcześnie wydawanej fantastyki to pulpa tworzona dla wzdrygających się przed wysiłkiem umysłowym wielbicieli rozrywki miałkiej i przyjemnej, a jednocześnie pozycje te nie wymagają od recenzenta niczego więcej prócz „subiektywnej frajdy”…

Z książkami Oramusa jest inaczej, i chociaż zaliczam się raczej do tych lejących wodę emocjonalnych czytelników niż do ogarniętych lwów internetowego fandomu, to jednak niesamowitą frajdę sprawiło mi czytanie tej konkretnej fantastyki, w której fantastyka okazała się najmniej ważna. Jak to możliwe? Co to za brednie? Fantastyka, klasyka gatunku a ja tu wystukuję farmazony o małej roli wątku Science Fiction? Po co w ogóle to czytać, po co osóbce zakochanej w SF te stracone godziny na książkę, w której to zazwyczaj ulubione elementy schodzą na drugi plan? Odpowiedź jest prosta: w odmianie fantastyki, jaką serwuje nam Oramus, wszystko dookoła futurystycznej wizji tworzy historię jak najbardziej wartą uwagi. Fantastyka socjologiczna to nie fajerwerki i spektakularne bitwy w przestrzeni kosmicznej. To nie wymyślne konstrukcje statków kosmicznych i rozbudowane, pełne naukowych określeń opisy nowych technologii. To stare dobre skupienie się na jednostce i jej roli w społeczeństwie, zazwyczaj skażonym obcą rasą/ideologią.

Oramus nie pokazuje nam drogi do zepsucia, nie pozwala czytelnikowi na wnikliwe śledzenie kolejnych wydarzeń kształtujących przedstawiane przez niego społeczeństwo. W obu wspomnianych książkach wrzuceni zostajemy w świat, w którym ludzie tkwią w głębokim regresie wartości moralnych, przyjmują to jako oczywistość nie do przeskoczenia, aż w końcu pojawia się ktoś wyjątkowy. Nie jest to bohater na miarę Supermana, a raczej człowiek, który z jakichś względów posiada nieco inny system wartości niż wszyscy wokół niego. I ten nieszczęśnik podejmuje próbę nie tyle walki, ale zrozumienia prawideł rządzących jego światem. Im więcej się dowiaduje, tym bardziej zdaje sobie sprawę z beznadziejności sytuacji swojej i wszystkich wokoło, a początkowa naiwność obu głównych bohaterów (niesamowicie irytująca czytelnika) powoli przeradza się w gniew. Tylko sprawa nie wygląda aż tak kolorowo, gdyż w światach tak bardzo zwichrowanych moralnie ani pełna świętego zapału jednostka, ani skromna grupa pożądających zmian działaczy nie jest w stanie nic zmienić w danym konkretnym momencie.

Współczesna literatura spod znaku SF jest zazwyczaj łatwa w odbiorze: albo twórcy oferują nam dzieła skondensowane, z niedookreślonym, ale przewidywalnym (choć nie zapisanym) zakończeniem, albo tworzą monumentalne i nudne do bólu, pełne szczegółowych wyjaśnień scenariusze filmowe dla idiotów. Powieści, choć czasem zachwycające, mają jeden mankament: wszystkie kończą się w możliwy do przewidzenia sposób. Skończy się happyendem: szkoda, nazbyt cukierkowo. Skończy się śmiercią/zniknięciem/anihilacją bohaterów: i tak młody autor na fali popularności książki stworzy coś nawiązującego do pierwszego sukcesu (nawet, gdy zakończy definitywnie historię, to wyda sobie „ble ble 2.5”). I tutaj wkracza Oramus, który tworzył historię polskiej fantastyki w momencie, gdy ja sama nie byłam świadoma nawet tego, że literatura ma jakieś nurty, gatunki i rodzaje. Tak, generalizuję, tak, mamy świetnych współczesnych twórców fantastyki, ale…

Książki Oramusa wyraźnie pachną czasami, w których powstawały, i niemożliwym jest czerpanie czytelniczej radości bez choćby szczątkowej świadomości tego, w jakim świecie przyszło wychowywać się autorowi. Wiem, że ów argument powtarzam często przy wspominaniu książek nieco starszych niż większość z blogowych recenzentów, ale pewną świadomość trzeba mieć. Nie musimy wiedzieć niczego o tym, co przeżył Oramus w swoim życiu. Nie musimy pamiętać jak wyglądały kartki na mięso -niektórzy pewnie nawet czegoś takiego w ręku nie trzymali, nie musimy rozumieć mistyki kolejek i zapisów. Zasadniczo sprawa wygląda tak: należy książki takiego właśnie Oramusa traktować jako najbardziej prawdziwą kronikę absurdu czasów nam nieznanym z doświadczenia, a jedynie z opowiadań rodziców czy też nawet dziadków.

Czytanie książek Oramusa boli człowieka wychowanego w pozornej wolności współczesnej Polski. Chwila zastanowienia uświadamia nam, że naprawdę niewiele trzeba, by ludzi sprowadzić do roli bezrefleksyjnych podwykonawców. Oramus skutecznie wciąga nas w swoje wizje będące nie przerysowaniem, a naświetleniem zepsucia drążącego społeczeństwo, i równie skutecznie wprowadza w depresję zakończeniami swoich opowieści.

Powiadają, że do trzech razy sztuka, ale coś czuję, że trzecia przygoda z jego twórczością ponownie wzbudzi we mnie gniew na owczy pęd ludzkości. I ludzkości tej głupotę, podążanie za najwygodniejszymi rozwiązaniami czy ślepym ufaniem tak zwanym politykom. Ustroje się zmieniają a ludzka mentalność tkwi w wiekach, gdy błyskawice tłumaczono boskim gniewem. Bogowie się zmieniają, uciskający masy przyjmują różne pseudonimy, a i tak proza Oramusa jest aktualna. Przerażające i smutno prawdziwe.

6 komentarzy:

  1. Jestem szczerze zaskoczona. Odkładałam sobie lekturę tej notki na potem (no dobra, trochę mi zeszło, ale wyjechana jestem, to dlatego), mówię sobie, to nawet dobrze, oprócz opinii o Oramusie poczytam też komentarze, a tu nikt nic?
    Nie znamy Oramusa? No dobra, sama znam niewiele, ale cenię, facet pisze tak, jak chciałabym czytać. Ech.
    Ola, pożycz mi to kiedyś. Wrzucam do schowka i będę się przypominać :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie ma się co dziwić: ludziska o mnie zapomnieli i stąd brak komentarzy. Poza tym: przy pisaniu o "zgredach" fantastyki nie liczę na dużą odezwę. Takie życie :(

      Usuń
  2. Kurczę, nie ma to jak zbieg okoliczności, bo akurat ostanio zaproponowałem "Sennych zwyciężców" na jedno z najbliższych Wrocławskich Spotkań z Fantastyką i akurat sobie ich w związku z tym poczytuję. Co wiąże sie z kilkoma smaczkami. Raz, że jako socjolog z zawodu do tzw. fantastyki socjologicznej mam mocno krytyczne podejście (co nie znaczy, że jej nie lubię). Dwa, że o ile cenię Oramusa za warsztat, o tyle jego publicystyka (w szczególności współczesne recenzje i wszelkiej maści posłowie/wstępy do klasyków) doprowadza mnie do białej gorączki i działa na układ jak mało co. Po prostu moim zdaniem facet zatrzymał się w pojmowaniu świata jakieś 20-25 lat temu i wszędzie widzi komunę lub jej pozostałości. Ale to insza inszość.

    W zasadzie do napisania tego komentarza skłoniła mnie zupełnie inna refleksja: czytam sobie Twoje teksty od dawna (z większą lub mniejszą regularnością) i bardzo mi się podoba to, jak się Twoje pisanie rozwinęło. Tym bardziej się cieszę, ze mamy Cię w Fantaście ;) Mam tylko cichą nadzieje, że wśród opinii tych paru recenzentów na których recenzje czy oceny rzucasz okiem znajdują się i moje;) Anyway - tak trzymać! Świetny tekst.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dla mnie publicystyka Oramusa była świetnym oderwaniem od większości tego, co o fantastyce czytam w sieci. Pomijając osobiste preferencje pana Marka: jego teksty naprawdę czytało mi się z uśmiechem na ustach i dużą przyjemnością :)

      Cieszę się, że moje pisanie jest lepsze niż kiedyś, i mam nadzieję, że niedługo znów wkręcę się w recenzowanie dla Fantasty.

      Oby do sierpnia, jeśli dożyję dnia 05.08.2014 to powinno być lepiej :)

      Usuń
  3. Jaka straszna okładka "Sennych" O_o

    Ja ostatnio zaliczyłem "Arsenał" i zmęczył mnie ten tekst potwornie, takie niewiadomoco,miała być space opera, miał być kontakt, a wyszedł słaby Lem z bajkami robotów. Przy tym jeśli cenzura puściła ten tekst to na Mysiej musieli pracować zaćpani debile, tak nachalne były odniesienia do PRL i jego ustroju.

    Lepiej mi wszedł Parowski i cudnie naiwne i uroczo retro "Twarzą ku ziemi".

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Okładka paskudna, to fakt...

      Co do "Arsenału" - też niedawno skończyłam lekturę i chyba wychodziłam z nieco innych założeń, bo zasadniczo książka mnie oczarowała. i zmęczyła, fakt (był moment, kiedy zwątpiłam w swoje rozumienie tekstu pisanego...), ale jakoś tak przyjemnie smutno i beznadziejnie się czułam podczas lektury.

      "Twarzą ku ziemi"? rzeczywiście urocze retro SF, czytałam całkiem niedawno :)

      Usuń

Szanuję krytykę, ale tylko popartą odpowiednimi przykładami. Jeśli chcesz trollować, to licz się z tym, że na tym blogu niekulturalnych zachowań tolerować nie będziemy, a komentarze obraźliwe będą kasowane :)