30 cze 2016

Sprawozdanie z lektury vol. 6, czyli Głębia, Podlewski i Plaga


Zaczęło się niewinnie: podczas sprytnej akcji marketingowej, jaką były „Szczury Wrocławia”, udało mi się poznać kilkoro świetnych ludzi. Jednym z nich był Marcin Podlewski: młody polski autor pracujący w tamtym czasie nad swoją drugą książką, o czym nie miałam bladego pojęcia, podobnie z resztą jak o pierwszej. W listopadzie zeszłego roku udało nam się z Marcinem spotkać na Falkonie. Głębia. Skokowiec była już obecna na rynku, jednak ja na lekturę musiałam jeszcze trochę poczekać. I, by oddać sprawiedliwość temu przydługiemu wstępowi: przy całej sympatii dla autora jakoś nie czułam przymusu, by Głębię kupić i przeczytać. Miała pecha trafić w czas, gdy namiętnie poczytywałam starocie, a wszelkie nowości (a już zwłaszcza te nie najmilej się kojarzące) omijałam szerokim łukiem i zwracałam na nie uwagę tylko wtedy, gdy ktoś zaufany mi je polecił. Koniec końców: Skokowca dostałam jako prezent urodzinowy, z adnotacją „dobre to jest” i zaczęłam czytać.
I Głębia wciągnęła MaRudę.
Space opera to niezwykle wdzięczna odmiana SF. Pozwala na szaleństwa autorskiej wyobraźni, pozwala na realizowanie (chociażby na papierze) marzeń ludzkości o eksploatacji wszechświata. Z drugiej strony: wszelkie roboczo przypisywane space operze dzieła prędzej czy później klasyfikowane są jako coś więcej - i tak zdarzyło się mi być srodze obsztorcowaną za określenie cyklu „Przestrzeń objawienia” jako space operę. Tym sposobem Marcin Podlewski z dwoma (docelowo czterema) tomami Głębi też nie do końca do SO się zalicza, ale o tym za chwilę. Przedtem jeszcze taka mała dygresja w dygresji: nie znoszę reckowania poszczególnych tomów jakiegoś cyklu. O ile w przypadku pierwszego ma to czasem sens, tak poświęcanie wpisów kolejnym bywa kłopotliwe. Ot, potencjalny czytelnik bloga może całkiem przypadkowo nadziać się na spoilery, a omawianie książek bez zwrócenia uwagi na najważniejsze poruszone w nich wątki nieco mija się z celem. Dlatego też postanowiłam sobie, że o Marcinie napiszę dwa razy. Pierwszy: tuż po wydaniu najbardziej ryzykownego dla pisarza drugiego tomu i drugi, gdy cykl zostanie definitywnie zamknięty. I oto jestem: rozplagowana między sympatią do autora, zadowoleniem z lektury, a paskudnym obowiązkiem MaRudzenia.
Co by tu o fabule (wszak recka wymaga wspomnienia o niej)... Pierwszym, co rzuca się w oczy po przeczytaniu Skokowca i Powrotu jest to, jak dobrze Podlewski ma zaplanowaną całą tę historię. W pierwszym tomie może dopiero w pewnym momencie dało się to odczuć, ale już w Powrocie widzimy jak wszystkie te rozsypane elementy składają się w całość. I to całość wyglądającą na coś sensownego. Nie jest to łatwe dla odbiorcy: nie dość, że Głębia to książka objętościowo dość duża, to i bohaterów w niej co nie miara. Panoszą się na stronach, co chwilę poznajemy wycinki Wypalonej Galaktyki przedstawiane oczami przeróżnych postaci i w pocie czoła próbujemy nie zgubić się w tym całym galimatiasie. Niby mi to przeszkadza: jako czytelnik, który nie zwraca żadnej uwagi na personalia bohaterów, miewam problemy z taką narracją: ot ucieka mi kwestia zasadnicza, czyli kto akurat jest na pierwszym planie. Dodatkowo w Powrocie Marcin wrzucił nam kilka zupełnie niespodziewanych retrospekcji, przy których czułam początkowo zagubienie, ale później nauczyłam się wyłapywać o kogo chodzi i dlaczego nagle czytamy o czymś, co pozornie nie ma związku z główną osią fabularną. Ot, przy całej przystępności Głębi nie jest to jednak wbrew pozorom powieść, niewymagająca od czytelnika niczego, prócz zwykłej "frajdy z lektury".
Rzecz kolejna, tycząca się jednak nadal bohaterów: spotkałam się z głosami, że w pierwszym tomie ciężko polubić któregokolwiek z nich. I tak się zastanawiam: czy naprawdę autor ma obowiązek tworzyć postacie „do lubienia”? O wiele bardziej uwielbiam sytuacje, w których jedna z drugą mnie intrygują, gdy podskórnie wyczuwam ich rolę w całej historii. Przypomnijcie sobie, kochani, pierwszy tom "Trylogii Ryfterów": tam też mieliśmy do czynienia z ludźmi nie nadającymi się do jakiegokolwiek lubienia, a jednak zdało to egzamin. I w Głębi jest chyba podobnie: wszelkie aberracje, jakie zauważamy u kolejnych postaci są jak najbardziej zrozumiałe (czy też zrozumiałymi się stają), ale przez ponad 1500 stron obu tomów nie czułam, że którakolwiek z nich jest zbędna. To się czuje, po prostu czuje i chociaż chwilami przy drugim tomie wolałabym powściągnąć nieco zapędy Podlewskiego w rozszerzaniu historii osobników trzecioplanowych, to z drugiej strony taka staranność niezmiernie przypadła mi do gustu.
Sprawa niemal ostatnia: świat i rzekome inspiracje. Tutaj impreza rozkręca się na całego: poczytując opinie na LC znalazłam nawiązania do Diuny, Skoków i Warrhammera. A tymczasem (o czym już kiedyś wspominałam): dla mnie w pewnym momencie świat Głębi był niczym innym jak czystym przetworzeniem Przestrzeni Objawienia. Kwestia Plagi, Stripsów, stosunku do SI... Tym bardziej zadziwia mnie fakt, że Podlewski nie wzorował się na Reynoldsie i (co mam nadzieję nadrobi) tak szczerze Reynoldsa nie czytał. To skłania do myślenia: oto dwóch facetów, których dzieli niemal wszystko (od wieku przez kraj pochodzenia i bagaż lekturowy) dochodzi do podobnych wniosków w kwestiach potencjalnego rozwoju/degeneracji ludzkości. I jak oczywiście Reynoldsa czyta się trudniej, jest on dużo bardziej wymagający od czytelnika, tak Podlewski robi to samo co autor „Przestrzeni” .Tyle, że przystępniej..
I tak na koniec, by nie było zbyt cukierkowo: zdarzały mi się chwile zwątpienia. Po pierwsze: w cierpliwość odbiorców (rzecz w ilości bohaterów), po drugie... hm.... był moment lub dwa gdy zaczęłam się obawiać, czy Podlewski udźwignie to wszystko co sobie zaplanował, unikając przy tym taniej metafizyki. Drobiazgowość i pragnienie wyjaśniania wszystkiego mogą być zgubne: nie dośćl, że rozciągają nam opowieść do monstrualnych rozmiarów, ale i doprowadzają do kuriozalnej sytuacji, w której zaczynamy pragnąć osobnych powieści poświęconych poszczególnym wątkom. I ciągle jest ten niedosyt przeplatany przesytem, i ciągle nie potrafię się zdecydować, w której wersji Głębia bardziej by mi odpowiadała.
Pisząc o Głębi nie jestem obiektywna i nie opieram się jedynie na swoim odbiorze tej powieści. To z pewnością rzutuje bardzo na cały ten tekst, ale musicie zrozumieć jedno: wiedząc CO chciał powiedzieć autor i widząc JAK to zrealizował z spokojem sumienia polecam wam Podlewskiego. Dawno nie było na naszym rynku i w akurat tym wydawnictwie książki, która tak zgrabnie połączyła zagadkę, przygodę i pewną dawkę refleksji nad ludzkimi wyborami. Czy też nad tym, jak pochodzenie i przeszłość determinują niemal wszystko. I nie, nie jest to fantastyka strasznie trudna czy nadzwyczaj wybitna. To fantastyka dobra, wciągająca i pozwalająca na oddech od szarej codzienności, jednocześnie pełna szacunku dla czytającego. Bo nawet jeśli znalazłam drobiazgi, które wybijały mnie z czytelniczego rytmu, to w ogólnym rozrachunku Głębia mnie zaczarowała. I plaga z tymi, którzy twierdzą inaczej.

0 comments:

Prześlij komentarz

Szanuję krytykę, ale tylko popartą odpowiednimi przykładami. Jeśli chcesz trollować, to licz się z tym, że na tym blogu niekulturalnych zachowań tolerować nie będziemy, a komentarze obraźliwe będą kasowane :)