26 wrz 2015

Sprawozdanie z lektury vol. 4. Czytamy Peteckiego...


“Petecki pisał fantastykę zgodnie z konwencją, tylko dobrze i z głową". Od momentu, w którym przeczytałam to zdanie (autorstwa LAPSUSA) zaczął się rodzić w mojej głowie pomysł na kolejny wpis z cyklu Sprawozdanie z lektury. Wcześniej mogliście poczytać o tym, jak odebrałam twórczość Oramusa, Dukaja i Grzędowicza, wszystko na przykładzie dwóch lub trzech kolejnych książek danego autora. Tym razem postanowiłam pochylić się nad autorem, o którym chyba troszkę zapomniano.
Bo widzicie, o Peteckim niewiele się mówi, niewielu obecnie Peteckiego czyta - spotkałam się nawet z stwierdzeniem, że jego twórczość nie do końca powinna być zaliczana do klasyki polskiej literatury SF. Początkowo zapłonęłam świętym oburzeniem, ale po przespaniu się z tą kwestią chyba znalazłam rozwiązanie tej zagadki i mam nadzieję, że Rude maRudzenie będzie na tyle sensowne, byście zrozumieli o co mi chodzi :)

Do tej pory przeczytałam dwie książki Bohdana: Tylko ciszę oraz Strefy zerowe, aktualnie poczytuję w wolnych chwilach Koggę z czarnego słońca i zauważam trzy elementy, które sprawiają, że obok tych pozycji nie potrafię przejść obojętnie.

Element pierwszy: bohaterowie.
 W wszystkich trzech powieściach na pierwszym planie mamy kogoś, kto jest w mniejszym lub większym stopniu oderwany od społeczeństwa: czy to ze względu na długą nieobecność wśród “normalnych” ludzi, czy też przynależność do jakiejś elitarnej grupy, z założenia stojącej ponad/poza społeczeństwem. I owi nieprzystosowani, może nieco zbuntowani indywidualiści mają do wykonania niezmiernie ważną dla ludzkości misję. Tylko, dziwnym trafem, postępują nieszablonowo i nie do końca tak, jakby autorzy projektu sobie założyli. Przy czym zawsze okazuje się, że owo nietypowe podejście do wykonywanych misji, do kwestii priorytetowych, jest najlepszym wyjściem z kryzysowej sytuacji. Takich bohaterów lubię: z jednej strony bezwzględnych, z drugiej targanych przeróżnymi emocjami, nie do końca pasujących do wizji “facetów od zadań specjalnych”.

Element drugi: konstrukcja powieści.  
Tutaj znów możemy zauważyć pewną prawidłowość. Petecki stawia przed swoimi bohaterami wyzwanie: może nawet nietypowe jak na realia, w których przyszło im żyć, ale zasadniczo zrozumiałe i sensowne w danej sytuacji. Tylko prędzej czy później okazuje się, że cała historia jest dużo bardziej zagmatwana, a rozwiązanie ZAGADKI staje się głównym celem, do jakiego dążą bohaterowie. Do tego muszę przyznać, że Peteckiemu idealnie udało się wzbudzać moje zainteresowanie: przy lekturze Stref zerowych wprost nie potrafiłam doczekać się zakończenia i wyjaśnienia, przy jednoczesnej świadomości, że autor na pewno wywinie mi jakiś fabularny numer. I tak zrobił: zakończenie zarówno Tylko ciszy jak i  Stref nie było tym, czego się spodziewałam, chociaż tworzyłam w głowie dziesiątki hipotez. Owszem, niektóre były częściowo trafne, ale i tak Peteckiemu udało się sprawić, że po przewróceniu ostatniej strony musiałam głębiej odetchnąć. Gdyby tak pisano współczesne książki (z jakiegokolwiek gatunku), byłabym pewnie najszczęśliwszą (lub chwilami najbardziej sfrustrowaną) czytelniczką na świecie. Pomyślcie: facet książkę napisał naprawdę kilkadziesiąt lat temu, ja przeczytałam już trochę mniej lub bardziej klasycznej fantastyki, a jednak coś mnie wgniotło w fotel.

Element trzeci (i najbardziej przewrotny): Brak silenia się na socjologiczny wymiar powieści.
 To właśnie ten element sprawia, że Petecki nie jest tak popularny jak Lem. Bo widzicie, chociaż u Peteckiego mamy mniej lub bardziej obszerne opisy społeczeństwa, mamy jakąś refleksję na temat zasadności takich czy innych postępowań, to społeczeństwo nie jest u Peteckiego najważniejsze. Czy raczej: jakoś nie czułam podczas czytania tego delikatnego wbijania młotkiem do głowy “patrzcie, oto widzimy świat totalitarny, jaki on zły i jak jednostka potrafi/powinna wiele w nim zmienić”. Powieści Peteckiego mają to do siebie, że spokojnie można je czytać praktycznie bez znajomości kontekstu: nie musimy wiedzieć kiedy i w jakich czasach powstawały, jaki wtedy był w Polsce ustrój. Są uniwersalne, a ich drugie dno dotyczy raczej możliwości i ograniczeń jednostki wobec siebie samej, niż powinności człowieka wobec społeczeństwa (w domyśle: uciskanego przez pewien zły system). A tymczasem wszyscy (prawie) opowiadają jedynie o Lemie i znaczeniu jego powieści dla ówczesnych Polaków...

Nie zrozumcie mnie źle: uwielbiam naszą fantastykę socjologiczną, zwłaszcza taką, która była pisana na długo przed moimi narodzinami. I wiem doskonale, że Lem miał inne hmmm... cele? niż Petecki podczas pisania swoich książek. Tylko wcale a wcale mi nie przeszkadza fakt, że Petecki to rasowa SF, pisana dla opowiedzenia jakiejś historii a Lem to rasowa SF pisana po to, by pod opisaną historią zobaczyć rzeczywistość. I jedno i drugie sprawia mi dużo czytelniczej radości, i jedno i drugie (mimo wszystko) budzi emocje i w jakimś stopniu sprawia, że po odłożeniu książki (czy nawet miesiąc po zakończonej lekturze) mam w przed oczami fabułę/bohaterów/zagadkę itd…

Przygoda z twórczością Peteckiego pokazała mi różnicę między science fiction a science fiction problemową istniejącą kiedyś, a różnicę jaką zauważamy teraz. Zacytuję jeszcze raz Krzysztofa Sokołowskiego: “Petecki pisał fantastykę zgodnie z konwencją, tylko dobrze i z głową". Mimo pozostawania w opozycji z twórcami słowem walczącymi z systemem, potrafił w swoich książkach zawrzeć kilka ciekawych i w swoich czasach kontrowersyjnych rozwiązań fabularnych (słynny motyw “interesownego” seksu w Strefach zerowych). Dodatkowo nie potrafię, i chyba też nie chcę, wyrzucić z pamięci tych wszystkich fragmentów, w których kilka prostych słów potrafiło poruszyć moją czytelniczą duszę i zrobić zamieszanie w głowie. Tak, mówię tutaj o chwilach w których jednostka aspołeczna wykazuje najwięcej ludzkich emocji.

Jest jeszcze jedna kwestia, o której warto pamiętać, i na którą pragnę zwrócić waszą uwagę. Ile z współczesnych powieści “rozrywkowych” będzie potrafiło wywołać na Małej Rudej takie wrażenie, jakie dzisiaj Petecki wywarł na Dużej Rudej? Czy znajdziecie mi takie powieści, wydane po 2000 roku, które nie stracą na swej aktualności mimo upływu dziesięcioleci? Co wam wyjdzie, gdy obok siebie postawicie twórczość pewnego orędownika popowej fantastyki (o którym naprawdę musze w końcu napisać…) i twórczość Peteckiego?

Z tą myślą was dzisiaj zostawiam. I bardzo proszę: nie bójcie się pisać konstruktywnych komentarzy, nawet gdyby miały one oznaczać brutalne wskazywanie błędów w moim rozumowaniu. Uwielbiam takie dyskusje :D

2 komentarze:

  1. Piszesz o "socjologicznym wymiarze powieści" i przywołujesz Lema? Dlaczego właśnie niego? Dlaczego nie Zajdla, czy Wnuka-Lipińskiego? Oni są bardziej "socjologiczni". No, tyle że mniej popularni...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Widzisz, najzabawniejsze jest to, że z Zajdla mam przeczytane więcej niż z Lema. Tylko dziwnym trafem, podczas różnych burzliwych dyskusji o Peteckim (czy to na facebooku, czy w prywatnych rozmowach) ciągle przewijał się temat Lema i jakoś mi się ten Lem przyczepił jako opozycja literacka dla Peteckiego :)

      Usuń

Szanuję krytykę, ale tylko popartą odpowiednimi przykładami. Jeśli chcesz trollować, to licz się z tym, że na tym blogu niekulturalnych zachowań tolerować nie będziemy, a komentarze obraźliwe będą kasowane :)