22 lut 2016

O powrotach słów kilka


W jednym z swoich wierszy Jonasz Kofta napisał:

Nie wierzę już w powroty
                Że słowa, uśmiech, dotyk
                Odzyskają smak…


Chociaż wiersz traktował o miłości, to zaskakująco dobrze można go przełożyć na stosunek czytelnika do książek. A dokładniej: do literackich powrotów i tego, że one tak naprawdę nie mają sensu. Jeśli ktokolwiek z was myśli, że podczas ponownych odwiedzin w ukochanym uniwersum będą nam towarzyszyły te same uczucia co kiedyś, to niestety jest w błędzie (Oczywiście w tym momencie wykazuję się przeogromną naiwnością i wierzę, że każdy czytelnik rozwija się na przestrzeni lat i z czasem weryfikuje swoje poglądy). Nic już nigdy nie będzie takie samo, każda ponowna lektura jest tak naprawdę pierwszą lekturą, czytaną jedynie z zupełnie innej perspektywy, za każdym razem głębszą (lub przewrotnie: płytszą, ale o tym innym być może później) i za każdym razem inną.

Ot, weźmy sobie taką Diunę: przy każdym czytaniu (a pierwszy tom czytałam z pięć razy, sześcioksiąg chyba trzykrotnie) zauważałam zupełnie nowe wątki, albo inaczej: wątki, które wcześniej traktowałam jako typowo poboczne nagle znajdowały istotne miejsce w całej tej historii. Ponowne czytanie Diuny było niczym spoglądanie w przyszłość przy pomocy melanżu: widzisz, do czego dana ścieżka prowadzi, ale dopiero czas i spokojne przeżywanie/czytanie pokazuje, co tak naprawdę doprowadziło to takiego a nie innego zakończenia.

Ponowne czytanie bywa też zdradliwe, zwłaszcza gdy wracamy do książek, w których zaczytywaliśmy się 10-15 lat temu. Tutaj najboleśniej chyba przeżyłam trzecie podejście do „Pięciu lat kacetu” Stanisława Grzesiuka. Elementy, które podobały się kilkunastoletniej „mnie” tym razem irytowały i sprawiały, że cała historia traciła na wiarygodności. Może nabawiłam się z wiekiem alergii na cwaniaków, może za dużo widziałam/czytałam niebeletryzowanych wspomnień z różnych obozów pracy/zagłady, by teraz tak bezkrytycznie przyjmować postawę Grzesiuka. Ot, przestałam mu wierzyć i zaczęłam się zastanawiać, co też zostało z „Pięciu lat kacetu” wycięte, albo o czym Grzesiuk po prostu nie chciał napisać by nie zepsuć wizji warszawiaka-cwaniaka. Owszem, znam doskonale ten mechanizm: sama wspominając ciężkie czasy staram się doszukiwać w nich pozytywów i to zdaje egzamin, ale od prozy „obozowej” oczekuję jednak czegoś innego.

Zdarzają mi się powroty przymusowe: kiedyś tam czytałam środkowy tom jakiejś serii/cyklu a teraz postanowiłam poznać całość w odpowiedniej kolejności i siłą rzeczy odświeżam jakąś pozycję (tak było z „Kronikami Majipooru"), lub też znam z zamierzchłych czasów tom pierwszy i by ogarnąć całość tak naprawdę zaczynam jeszcze raz od początku (patrz: sprawozdanie z Ziemiomorza). Szczęśliwie dla mnie, takie powtórki okazują się strzałem w dziesiątkę, bo (niczym przy Diunie) pozwalają na pełniejsze zrozumienie całego cyklu.

Przedostatnim rodzajem powrotów są powroty przypadkowe, dzielące się roboczo na dwie grupy:
1. Czytam coś, o czym już zapomniałam: zanim założyłam konto na LC moim czytaniem rządził chaos, przyciągające wzrok grzbiety i wciągające pierwsze strony. Był czas, gdy dziennie pochłaniałam jedną książkę i tak naprawdę nie zastanawiałam się nad tym o czym właśnie czytam. Ot: czy coś wydało się ciekawe, czy okazało się miałkie/zbyt trudne - przeczytałam i o tym zapomniałam. Po urodzeniu Małej Rudej, będąc skazana na miejscową bibliotekę też sięgałam po pozycje „jak leci, byleby fantastyka”. I po 10-20 stronach orientowałam się, że przecież znam tę historię!
2. Zmęczona trudną/problemową lekturą sięgam po cokolwiek z swojej biblioteczki i w ramach odstresowania pochłaniam słowa bez głębszej refleksji: znam fabułę, rozkminiłam nawiązania już dawno i teraz po prostu uciekam w świat przedstawiony. Zdarza się to nieczęsto, i oby jak najrzadziej dotykały mnie takie kryzysy czytelnicze

Czas na ostatnią grupę książek do ponownego czytania, czyli powroty zaplanowane i powoli realizowane. Ci, którzy śledzą Kroniki od początku lub też znają mnie osobiście wiedzą, że dopiero współpraca z Fantasta.pl i kilka znaczących znajomości przestawiły mnie z czytania na CZYTANIE. Że w pewnym momencie obudziła się we mnie uśpiona od lat ambicja by być dobrym w tym co robię, nawet jeśli „to” oznacza li jedynie próbę zrozumienia, co i jak czytam. I właśnie dlatego wiem, że czeka mnie masa powtórek: muszę wrócić do Reynoldsa, chcę znów przeczytać pewne dzieła Strugackich, czuję przymus innego spojrzenia na niektóre książki Kossakowskiej. Na pewno jeszcze raz przeczytam „Burzę” Parowskiego, bo podskórnie przeczuwam, że w cholerę rzeczy umknęło mi podczas pierwszego czytania, chcę też sprawdzić, jak wygląda Hyperion w nowym tłumaczeniu. Plus Dick (którego czytałam dużo, ale już nie pamiętam…), na pewno jeszcze raz Majipoor i „Człowiek w labiryncie”. Teraz wróciłam do Wiedźmina, kusi mnie Ursula i jej Ekumena (czytana kiedyś przypadkowo i niekoniecznie w odpowiedniej kolejności)… Mnóstwo planów, wszystkie do zrealizowania, tylko czasu jakoś mało.

Czas… to coś, czego i mnie i wam wiecznie brakuje. Czas na czytanie książki jest towarem deficytowym, zwłaszcza u kogoś, kto pracuje na etat i nie może pozwalać sobie na kolejne zarwane przy lekturze nocki. Dodatkowo: pozycji opatrzonych etykietą „chcę przeczytać” uzbierałam niemal tysiąc, czyli mam plkan na następne trzynaście lat. A mimo to „marnuję” wolne chwile i wracam: mniej lub bardziej przypadkowo. I zauważam pewną prawidłowość: są książki, na których ponowne czytanie na pewno nie zmarnuję swojego czasu i (pomijając coroczne porządki) nawet o nich nie pamiętam. Są też autorzy, którzy srodze mnie zawiedli i wynudzili straszliwie. Są w końcu książki, które chociaż znośne, to nie zasługują na ponowne czytanie. To wszelkiej maści twory produkowane masowo, dla masowego czytelnika i pozbawione głębi. Współczesna fantastyka roi się od takich tworów: jednorazowych przygód, mniej lub badziej satysfakcjonujących, ale w żadnym stopniu nie wołających o ponowne zagłębianie się w świat przedstawiony.

I to chyba jest miarą dobrej literatury: że taka wasza Silaqui vel Ruda z przyjemnością odświeży sobie Herberta, Silverberga, Reynoldsa, czy z nowszych rzeczy: Przybyłka lub Inglota, a szerokim łukiem ominie Graczykowskiego, Achaję czy też Mastertona. Dobra literatura to taka warta powrotów, szkoda, że teraz niewiele takiej się wydaje…

Ps. Tak się teraz zastanawiam: dlaczego pozycje starsze, skondensowane i niewielkie objętościowo bardziej nadają się na powtórki, niż rozbuchane współczesne sajfaje? Dlaczego akcja, bohaterowie i prostota zastąpiły refleksję? Dlaczego wychwalane są michalakowopodobne twory, a o takim Inglocie, Przybyłku czy Podlewskim jest cicho? Dlaczego "recenzentki z bożej łaski" zachwycają się nowościami i nie wracają do czytanych książek? Niby (niestety) znam odpowiedź, ale jakoś nie przyjmuje tego do wiadomości....

0 comments:

Prześlij komentarz

Szanuję krytykę, ale tylko popartą odpowiednimi przykładami. Jeśli chcesz trollować, to licz się z tym, że na tym blogu niekulturalnych zachowań tolerować nie będziemy, a komentarze obraźliwe będą kasowane :)