25 kwi 2016

Dobrze być snobem.



Jakiś czas temu opublikowałam wpis o tym, dlaczego i kiedy okładka książki jest dla mnie ważna. Dzisiaj będzie pozornie o tym samym, ale z nieco innej perspektywy, zapraszam!
Zacznijmy od tego, że wielu ludzi (w domyśle czytelników) boleje nad tym, że po książki w naszym pięknym kraju sięga zaledwie odsetek populacji. Fakt, jest to smutne, widać wyraźnie brak pracy z najmłodszymi, co później pokutuje opłakanym stanem czytelnictwa. Tylko ja patrzę na to w trochę inny sposób: owszem, jestem w tej szczęśliwej sytuacji, że otaczam się praktycznie tylko ludźmi czytającymi (a przynajmniej tak robię w Internecie: w codziennym życiu nie jest aż tak różowo, ale o tym kiedy indziej), niemniej wielokrotnie właśnie podczas przeglądania facebooka odzywa się we mnie książkowy snob, pragnący zawołać: skoro czytasz TO, to tak naprawdę nie czytasz!. Ot, rynek książki zalany jest crapem, Sturgeon już dawno to zdiagnozował i niestety miał rację. W zalewie tworów, przy których czytanie przestaje być intelektualną rozrywką a staje się masowym pochłanianiem fastfoodów, zauważyłam jednak pewne światełko w tunelu. Co prawda cały ten trend zaczął się jakiś czas temu, ale przez ostatnie dwa lata uważniej śledzę nasz rynek i widzę zdecydowane nasilenie pewnej jakże chwalebnej praktyki wydawniczej. 

20 kwi 2016

Nikt nie mówił, że będzie łatwo.



Poprzednie lektury zawsze wpływają na odbiór następnych. I nie chodzi tylko o poszerzanie horyzontów, konteksty czy poznawanie gatunku, serii lub autora. Tym razem mam na myśli raczej „nastawienie do lektury” oraz „oczekiwania”. Prosty przykład to moja niedawna przygoda z „Komornikiem” Michała Gołkowskiego. W odróżnieniu od Lapsusa, ja do lektury tej konkretnej książki poodchodziłam z założeniem, że oto przeczytam rzecz łatwą. Lekką i przyjemną. Niewymagającą jakiegoś szczególnego analitycznego myślenia: ot rozrywka pełną gębą, do łyknięcia w jeden-dwa wieczory. I rzeczywiście tak było, niemal wszystkie warunki tożsame z popem zostały spełnione, nie miałam zbytnio na co narzekać.
 Tylko… przestawiając się chwilowo na taki a nie inny rodzaj prozy nieświadomie następną pozycję zaczęłam czytać tak samo. Czyli: pochłonęłam z pięćdziesiąt stron i… coś było wybitnie nie tak. No właśnie: „pochłonęłam” – to słowo kluczowe, oznaczające przelatywanie wzrokiem po tekście w oczekiwaniu na fajerwerki. Z traktowaniem po macoszemu opisów, które w większości literatury rozrywkowej są jedynie szkicem scenografii i to szkicem wyjątkowo oszczędnym.
 No dobrze, ale... co było nie tak? Przecież wiadomo, że jeśli rodzima współczesna fantastyka to w 90% niezobowiązujące lektury, i skoro mam do większości jej reprezentantów takie a nie inne podejście to powinnam być wniebowzięta, prawda?