8 lut 2018

Tylko krowa nie zmienia zdania, czyli o "Cieplarni" słów kilka

*Fragment przecudnej urody okładki stworzonej przez Tomasza Marońskiego. Całość tutaj: KLIK

Eony temu, kiedy na łamach Kronik Nomady zaczynały się pojawiać pierwsze teksty dotyczące science fiction wydanej przed 1980 rokiem, popełniłam wpis traktujący o tym, jak czasem nadmierna znajomość kontekstu może przeszkadzać w odbiorze lektury. Później, po pewnym kałszkwale internetowym wokół poglądów politycznych autorów ponownie stwierdziłam, że bywa on przeszkodą, a nie pomocą. Oczywiście przy czytaniu klasyków miałam zawsze gdzieś w głowie świadomość tego, kiedy dane dzieła powstały (inaczej pewnie Brunner nie miałby szansy mnie aż tak zachwycić), ale radośnie żyłam w przeświadczeniu, że ta odrobina kontekstu jest wystarczająca, by w pełni czerpać frajdę z pochłaniania staroci. Do czasu, aż na Falkonie pewna dobra dusza, z takich co fantastykę czytają dziesięć razy dłużej niż ja, wcisnęła mi Cieplarnię i wymogła obietnicę, że o Aldissie napiszę. No i się zaczęło…

Jak już wspominałam na FB podczas snobistycznego chwalenia się tym co czytam – o Cieplarni nie wiedziałam kompletnie nic. Jedynie sam tytuł (na równi z Non stop) kołatał się gdzieś tam pod rudą czupryną jako jeden z setek książkowych wyrzutów sumienia. Podchodziłam zatem do dzieła Aldissa podobnie jak ci, którzy mieli styczność z Cieplarnią w chwili, gdy pojawiła się ona pierwszy raz na naszym rynku. Głowa wolna od skojarzeń (nie mylić z pustą), od polecanek i blurbów. Ot, świadomość tytułu i tego, że warto.

I tak, gdybym miała oceniać Cieplarnię tylko pod kątem koncepcji (a przecież wpisuje się ona jak mało która powieść w starą dobrą fantastykę pomysłu), to pewnie byłabym zachwycona. Pomyślcie tylko – oto mamy Ziemię u schyłku… wszystkiego. Ludzkość to zdegenerowani fizycznie idioci, to plemię nigdy nie dorastających mentalnie dzieci, żyjących z dnia na dzień, myślących jedynie o tym, by przetrwać, przyjmujących zastaną rzeczywistość jako coś oczywistego, bez choćby odrobiny zadziwienia. Owszem, na rozmyślania filozoficzne nie ma się zbyt wiele czasu, gdy wszystko dookoła chce cię pożreć, ale mimo wszystko – przygnębiająca to wizja. Niemniej, smutek jest uczuciem jak najbardziej akceptowalnym podczas lektury, o wiele bardziej wolę powieści, które powodują u mnie to uczucie, niż niewiele wnoszące pozytywne opowiastki o niczym. Ale wróćmy do pomysłu – mamy zdegenerowaną ludzkość, mamy Ziemię u schyłku swego istnienia, ale jakaż to Ziemia! Ta rozbuchana flora, ta szczątkowa fauna, to pomieszanie jednego z drugim – wizja Aldissa może być zapierająca dech w piersiach. A właściwie byłaby, gdyby nie… nasz nieszczęsny język.

Wrrrróć!
Tutaj zasadniczo miało się znaleźć dość obszerne marudzenie na przekład, który raził mnie w oczy dosłownymi tłumaczeniami nazw własnych. Brzunio-brzusie i im podobne irytowały mnie niemal na każdej stronie i odbierały (jak mi się wtedy wydawało) sporo głębi tej nietuzinkowej w końcu powieści. Miałam nawet zamiar wypisać co bardziej idiotycznie brzmiące nazwy i zapytać was, starych fantastów – jakim cudem zapałaliście tak wielką atencją do tej powieści, skoro nasze tłumaczenie jest aż tak koszmarne? Czy rzeczywiście wtedy na rynku nie było niczego lepszego, że ta nieszczęsna Cieplarnia urosła do rangi może nie arcydzieła, ale książki ważnej i przełomowej? Gdzie wy mieliście oczy?!?

Tak, miałam ponarzekać, ale coś mnie tknęło i by mieć porównanie, znalazłam w sieci darmowe fragmenty Cieplarni w oryginale. I jakkolwiek nazw własnych chyba jednak nadal będę się czepiać (ot, wolałabym bardziej twórcze podejście tłumacza i/lub zachowanie nazw oryginalnych), tak po przeczytaniu dwóch rozdziałów w lengłydżu – chylę czoła przed Markiem Marszałem. Bo oto udało mu się z rzeczy napisanej przerażająco wręcz prosto stworzyć opowieść, która ma swoją melodię, i chociaż jest to melodia niepozbawiona zgrzytów, to jednak brzmiąca o wiele lepiej niż oryginał. No i mam teraz dylemat, gdyż jeden z dwóch największych zarzutów, jakie miałam do Cieplarni umarł śmiercią naturalną. Czy też – zabiła go moja dociekliwość. Plus, po czasie doszłam do wniosku, że prymitywność, zgrabnie oddana przez Marszała, ma pełne uzasadnienie fabularne. A że taka stylistyka nie do końca mi pasuje – to już zupełnie inna historia.

Zarzutem drugim jest totalna liniowość fabuły i dostosowywanie świata do pomysłów autora. Pożegnajcie wszelaką logikę czy zależność przyczyny i skutków – w Cieplarni Aldiss ma do opowiedzenia historię i robi to w sposób taki, jak sobie wymyślił. Z pominięciem rzeczy tak banalnych jak konsekwencja czy, znów, logika. Ale z drugiej strony – tak się kiedyś pisało science fiction. Liczył się pomysł, a nie dopracowanie fabularne. Zazwyczaj tego typu zagrywki przyjmuję jako znak czasów i często siłę powieści, niemniej, w Cieplarni nie do końca się to udało.

Tylko idiota (lub totalny geniusz) feruje wyroki w 5 minut po przeczytaniu książki. Gdyby ten tekst powstawał tuż po zakończeniu lektury, byłoby to typowe rude marudzenie. Ale coś nie pozwoliło mi poprzestać na opieraniu recki tylko i wyłącznie na emocjach. Poszperałam w sieci, poczytałam oryginał, sprawdziłam co w tamtym czasie ukazało się w Polsce i… zrozumiałam. A dodatkowo – doceniłam Aldissa i rolę, jaką Cieplarnia (i Non stop, które naprawdę planuję w tym roku przeczytać) odegrały w postrzeganiu SF przez ówczesnego odbiorcę fantastyki. I chociaż dzisiaj Cieplarnia wyraźnie trąci myszką, wyraźnie nie wytrzymuje porównania nawet ze średnich lotów współczesnymi publikacjami, tak… nie dałam się czystym li tylko emocjom i pomyślałam. I mam nauczkę na przyszłość. Czy raczej drobny prztyczek w nos, który, de facto, wymierzyłam sama sobie.

Kiedyś pisanie opinii tuż po zakończeniu lektury zdawało mi się naturalnym i najlepszym wyjściem – emocje jeszcze świeżo buzowały, cytaty nawet bez zanotowania w kajeciku co chwilę do człowieka wracały w najmniej spodziewanych momentach. Wręcz chciało się krzyczeć o tym, co się przeczytało. Teraz wiem, że nie tędy droga, a przynajmniej nie moja droga w odbiorze literatury i próbie pokazania jej wam. Refleksja, drobny research, poukładanie sobie pewnych faktów zmieniają optykę. I chociaż nadal będę twierdzić, że Cieplarnia jako taka mnie nie zachwyciła, tak chyba na powrót zrozumiałam, po co całe to zamieszanie z czytaniem klasyki i mówieniem o niej.

Każdy kolejny staroć odhaczony w zakładce Eksplorując Nieznane daje mi pewne pojęcie o tym, jak rozwijała się fantastyka i jak zmieniało się jej znaczenie w życiu szarego człowieka. Czy raczej – dlaczego coś, co dzisiaj czytałam niemal z bólem, kiedyś było ważne i istotne. To świetne doświadczenie, które zamierzam kontynuować. A że lista zaległych klasyków jest niemożebnie długa (ta zalinkowana powyżej jest tylko pewnym wycinkiem, totalnie niemiarodajnym i wymagającym sporej aktualizacji), to jestem pewna, że czekają mnie jeszcze liczne zaskoczenia i pewnie porażki, bardziej interpretacyjne, jak to miało miejsce teraz, niż stricte literackie. Z drugiej strony – każdy czytelnik z czasem czegoś się uczy, zmienia się jego punkt wyjścia, zatem może porażek nie będzie, a tylko pojmowana w różnoraki sposób frajda z obcowania z naprawdę ciekawą prozą? Oby 😊

0 comments:

Prześlij komentarz

Szanuję krytykę, ale tylko popartą odpowiednimi przykładami. Jeśli chcesz trollować, to licz się z tym, że na tym blogu niekulturalnych zachowań tolerować nie będziemy, a komentarze obraźliwe będą kasowane :)