15 cze 2016

To nie moja bajka, czyli Silaqui kontra Angry Birds

 Dzisiaj na blogu coś nowego. Coś, co za mną chodziło od dłuższego czasu, ale jakoś nie było okazji, by ten temat poruszyć, a i po trochu brakowało mi odwagi. Jak zapewne wszyscy wiedzą, rzadko pisałam na tematy, które nie są chociaż pobocznie związane z literaturą lub też książkowym blogowaniem. Owszem, zdarzały się, dawno temu, jakieś zapchajdziury traktujące o ulubionych serialach czy wymarzonych ekranizacjach, ale raczej starałam się unikać tutaj czy na facebooku wypowiedzi na temat kinematografii. Z prostej przyczyny: o ile jeśli chodzi o książki systematycznie staram się nadrabiać klasykę, tak z filmami wygląda u mnie dużo gorzej. Niby jestem na bieżąco (zwłaszcza, jeśli chodzi o wszelakie produkcje fantastyczne), jednak mam niesamowite zaległości w filmach kręconych i pokazywanych - choćby w telewizji - wcześniej niż 10 lat temu. Przyczyn takiego stanu rzeczy jest kilka, ale roboczo przyjmijmy tezę, że po prostu przegapiłam 90% kinematografii. A później jakoś nie było ani motywacji, ani podpowiedzi odnośnie tego, co oglądać. Ale nie o zaległościach (które od niedawna powolutku nadrabiam), a o współczesnym kinie chciałam napisać kilka słów. A dokładniej o bajkach: dzisiaj o tych dla dzieci, niedługo o tych dla dorosłych. 

Zacznijmy od tego, że jako matka szalonej sześciolatki jestem raczej na bieżąco z wszystkimi pełnometrażowymi animacjami. Wiadomo: coś pojawia się w kinach, dziecię męczy duszę o nową bajkę i człowiek ogląda. Nie żebym narzekała: lubię animacje i w większości przypadków oglądanie bajek z Małą Rudą (dalej MR) sprawia nam obu wiele radości. Oczywiście stosuję jakąś tam kontrolę rodzicielską i staram się, by MR unikała niektórych animacji czy to w telewizji czy na Youtubie, a wszelkie pełnometrażówki pierwszy raz oglądamy wspólnie. Przyczyny są dwie: po pierwsze: chcę uniknąć bajek głupich, a po drugie… no cóż: MR, jak każde dziecko, ma zawsze milion pytań i ktoś musi jej na nie w miarę składnie i z sensem odpowiadać. Dlatego też preferuję oglądanie w domu: zawsze można animację zatrzymać i wytłumaczyć zaciekawionemu dzieciakowi o co w danym momencie chodzi albo jakie jest znaczenie jakiegoś trudnego słowa. No i w smutnym momencie można się przytulić, uspokoić i oglądać dalej.
Nikt nie jest jednak idealny, a i ja, jako matka jedynaczki, czasem ulegam jej błaganiom i daję się wciągnąć w machinę marketingową. Tak było ostatnio, gdy po dwóch tygodniach maRudzenia udało się Małej Rudej naciągnąć mnie na wspólną wyprawę do kina. Wybór padł na reklamowane wszędzie „Angry Birds”: pełnometrażową ekranizację kojarzonej przez wszystkich gry na smartfony. Czułam w kościach, że nie będzie to arcydzieło (widziałam gdzieś w sieci odcinkową wersję przygód ptaków i świń), ale wyłączyłam na chwilę sceptycyzm i postanowiłam sprawić frajdę dzieciakowi. I żałuję, niesamowicie żałuję straconego czasu i tego, jak z pełną premedytacją pozwoliłam swojemu dziecku na niemal dwie godziny ogłupiania w najgorszym znaczeniu tego słowa.
Nie wiem, może to ze mną jest coś nie tak. A raczej: na pewno coś jest nie tak. Podczas seansu wielokrotnie słyszałam śmiechy osobników urodzonych zdecydowanie przed 2000 rokiem, gdy tymczasem ja zajadałam chipsy, zapijałam colą i byłam najzwyczajniej w świecie zniesmaczona. Zaczęło się już od trwającego pół godziny bloku reklamowego. Lubię reklamy, te telewizyjne pozwalają spokojnie wyskoczyć do sklepu po papierosy czy coś do picia. Fascynuje mnie to, jak niemal wszystkie opierają się na kilku podstawowych trikach, plus to niesamowite przekłamywanie rzeczywistości... Jest w tym coś fascynującego, chwilami wręcz ocierającego się o fantastykę. Niestety, ostatnimi czasy branża reklamowa postanowiła zamiast tylko okłamywać dodatkowo rozśmieszać potencjalnego klienta. I tu jest już pies pogrzebany. By się zbytnio nie rozpisywać powiem tylko tak: poziom żartów w reklamach jest jeszcze niższy niż poziom współczesnego polskiego kabaretu. A ja naprawdę byłam przekonana, że gorzej być nie może… Ok, przebolałam blok reklamowy okraszony donośnymi śmiechami kilku kobiet na sali (kobiet bo primo, mężczyzn było z pięciu i secundo, jakoś ich nie bawił fakt, że ktoś robi z nich idiotów) i oto rozpoczęła się bajka.
Pierwsze wrażenie: jest ładnie. Jest kolorowo, bardzo kolorowo, wręcz do przesady. Drugie wrażenie (odniesione jakoś po 30 minutach śledzenia pseudofabuły): czy w tej bajce zacznie się coś dziać? W złej minucie zaczęłam wątpić, oj w złej… Bo w tej bajce coś tam się dzieje: ptaszyska wypowiadają różne kwestie, które dla dzieciaków są kompletnie niezrozumiałe (a raczej: stanowią one nieudolną próbę puszczenia oczka do dorosłego przymusowego odbiorcy). Durne baby się śmieją z prymitywnych żartów, dzieciaki się śmieją, bo mamy się śmieją, a ja siedzę i otwieram drugą paczkę chipsów. Szeleszcząc przy tym zdecydowanie ciszej niż te dzikie i idiotyczne wybuchy bezrozumnej wesołości. Mała Ruda siedzi obok mnie, chwilami zaśmieje się (cokolwiek sztucznie: szczery śmiech rudzielców jest zjawiskiem rzadkim i wprawione ucho wyczuje nutkę fałszu), przytula do mojej prawej dłoni i czeka na prawdziwie śmieszne fragmenty. I takowy w końcu się pojawia, ale zanim o nim, to jeszcze chwilkę o czymś innym.

 Z każdą minutą oglądania „Angry Birds” czułam rosnące obrzydzenie do tej animacji. I, by uniknąć nieporozumień: przy dużej dozie dobrej woli można by pokusić się o twierdzenie, ze jakiś tam morał AB posiadają. Tylko z taką samą pewnością mogę stwierdzić, że kebab z budki przy poznańskim dworcu to też jedzenie. Kłamstwa w tym nie będzie, najwyżej daleko posunięte nadużycie. Co więc z tym obrzydzeniem? Ot, jedna (ale nie jedyna) scena, w której główną rolę odgrywa obleśny orzeł, jezioro i mocz sprawiła, że już wiedziałam, która nuta jest w tym utworze fałszywa. Ja wiem, dzieciaki śmieją się z „bączków”, w wieku przedszkolnym naturalnie wykazują zainteresowanie swoją (i płci przeciwnej) fizjonomią, ale serio? Serio, bajkę dla dzieci trzeba opierać na mniej lub bardziej zaznaczonej fizyczności? I to tej fizyczności, z którą raczej nie obnosimy się na co dzień? Przecież bawiąc dzieciaki można to robić mądrze: prosty przykład to „Strażnicy marzeń” czy chociażby „Księżniczka i żaba”. Obie bajki, jedne z moich ulubionych „współczesnych”, zgrabnie łączyły elementy zabawne z strasznymi i smutnymi, sprawiały frajdę i młodym i nieco starszym oglądającym, przy jednoczesnym zachowaniu odpowiedniej dozy szacunku dla tych najmłodszych właśnie. W „Angry Birds” tego zabrakło. Ot, stworzono prostacką i odwołującą się do najprostszych instynktów animację, będącą niczym innym jak fragmentem szeroko zakrojonej akcji marketingowej.
I nie, nie jestem jedną z tych popieprzonych blogerek, które sarkają na każdy przejaw seksualności/ braku politpoprawności. Ale czy „strzelające z tyłka” ptaki, czy obrzydliwe „doły pleców” świń, czy kichanie (takie „z zawartością”) w popcorn, czy w końcu swoista gloryfikacja wszystkiego tego, co pozostające daleko poza powszechnym poczuciem dobrego smaku (czy też po prostu kultury) i więcej, jest wręcz obrzydliwe, to wartości, które chcemy fundować naszym dzieciom? Zabawa, frajda, radość: to wszystko powinno być połączone z jakąś wartością dodaną, nawet jeśli to wartość dydaktyczna. W „Angry Birds” pozorna „dydaktyczna” wartość jest możliwa do odczytania tylko przez dorosłych, i to tych wyjątkowo dobrze opłaconych przez producenta. Dzieciaki otrzymują pochwałę złości i wściekłości, okraszoną dodatkowo masą przesłań, które mogą zrobić krzywdę nie tylko im, ale też i ludziom, z którymi będą miały w przyszłości styczność. Ale to temat na zupełnie inny wpis, traktujący o tym, jak dobre animacje pomagają zrozumieć odmienność, a złe jedynie pogłębiają stereotypy.
Tak na koniec: Mała Ruda była zachwycona z wspólnej wyprawy do kina, ale jakoś dziwnym trafem przestała mnie męczyć o zainstalowanie na telefonie gry z uniwersum Angry Birds. Może wpłynęło na to moje MaRudzenie (dostosowane oczywiście do MR), może Mała sama stwierdziła, że już wystarczy tych głupot… Nie wiem, ale następna wyprawa do kina poprzedzona zostanie ściągnięciem przez waszą Silaqui bajki w języku ojczystym (ewentualnie z angielskimi napisami). I pal licho narzekanie na piractwo: nie dam się więcej tak wkręcić w czysto szkodliwą głupotę. Jako dorosły mogę się nudzić, ale nie pozwolę na robienie wody z mózgu własnego rodzonego dziecka.

0 comments:

Prześlij komentarz

Szanuję krytykę, ale tylko popartą odpowiednimi przykładami. Jeśli chcesz trollować, to licz się z tym, że na tym blogu niekulturalnych zachowań tolerować nie będziemy, a komentarze obraźliwe będą kasowane :)