7 kwi 2015

Lepiej późno niż wcale?

(Źródło: KLIK)


Często w internetach jakiś literacko nieuświadomiony osobnik rzuca pytanie o dobrą polską fantastykę. Pytanie to jest dość ryzykowne i, jak już zdążyłam zauważyć: zazwyczaj nie wnosi niczego nowego dla kogokolwiek siedzącego w temacie choćby chwilę (mierzoną czasem aktywnego pobytu w pewnej facebookowej grupie). Niemal za każdym razem „polecanki” na PF spotykają się z potężnym hejtem grupy fandomowych wyjadaczy, co chociaż z jednej strony zrozumiałe i zasadne, to w moim odczuciu niekoniecznie potrzebne, a i czasem odnoszące skutek przeciwny do zamierzonego.

Wszystko zależy od tego, kto o „dobrą polską fantastykę” pyta i w jaki sposób to robi. Jeśli o poradę prosi osoba deklarująca się jako ktoś, kto przygodę z fantastyką dopiero będzie zaczynał i chce spróbować rodaków, to wtedy jakoś nie oburzam się na wspominki o Ćwieku, Pilipiuku czy Ziemiańskim. Zwłaszcza, gdy hipotetyczny przyszły czytelnik jest osobnikiem młodocianym, w literaturze poszukuje rozrywki i nie ciągnie go do rzeczy bardziej ambitnych.


(Źródło: KLIK)

Poza tym, nie czarujmy się! W dobie powszechnego ogłupienia społeczeństwa (zwłaszcza tej jego części w wieku +12) dobrze jest stopniowo przyzwyczajać i uczyć czytelnika. Coś w stylu tego, co Kosiki próbują osiągnąć dzięki FNiN… Owszem, wolałabym, by taka czytelnicza tabula rasa zaczynała od przyjemnego i jednocześnie ze wszech miar wartościowego Pratchetta. Jednak na nasze nieszczęście Pratchett nie był Polakiem (chociaż może to i dobrze? W naszym porąbanym kraju pewnie znalazłoby się kilkunastu oszołomów, którzy by sir Terrego pozwało za jego satyrę na rzeczywistość), a i o naszych twórcach fantastyki dzisiaj sobie chcę popisać, zatem Pratchetta na chwilę zostawmy. Docelowo marudzić będę o jednym naszym rodaku, ale o nim za chwilę, wpierw jeszcze trochę was pomęczę moim ględzeniem o wszelakim polecaniu literatury.

Bo po części jest tak, że zgadzam się Krzyśkiem Sokołowskim nawołującym do polecania szaraczkom tych raczej bardziej ambitnych dzieł. Sama miłością do Science Fiction zapałałam po Diunie, Enderze, Człowieku... i, ostatecznie Hyperionie (boże jakikolwiek, to mnie tak poruszyło, że do dzisiaj pamiętam), sama śniłam o Arrakis, zachwycałam się rozmachem Majipooru i z przerażeniem dawkowałam sobie Wojnę Światów. Tylko że u mnie, jeśli chodzi o rozwój czytelniczych preferencji, zadecydował w połowie przypadek, a w połowie niezasłużony łut szczęścia (zainteresowanych moją drogą przez gatunki literackie zapraszam TUTAJ), a jakoś nie wydaje mi się, by w dobie rynku zalanego totalnym chłamie niedoświadczony i raczej leniwy czytelnik był w stanie trafić na mądrą literaturę.

Jednak jeśli delikwent jest ciekawy polskiej fantastyki i po sięgnięciu po Ćwieka czy Pilipiuka będzie nadal szukał prawdziwie dobrej literatury, to jest dla niego nadzieja. Raczej prędzej niż później ktoś mu wspomni o Grzędowiczu, który dla wielu ludzi był czymś przełomowym w ich czytelniczej karierze, czy też dziełem pokazującym, że science fiction po prostu da się czytać. I po prostu tylko (albo i aż) się do tego nadaje.
(Źródło: KLIK)

Faktem jest, że opowieść o losach Vuko była na polskim rynku czymś pionierskim. Pamiętam też, że gdy kilka lat temu przeczytałam pierwszy tom byłam może nie tyle zachwycona, co oczarowana. Ponieważ biblioteka nie miała kolejnych części lub też były wiecznie niedostępne postanowiłam na jakiś czas odpuścić sobie tą konkretną przygodę i trochę o Grzędowiczu zapomniałam. I ten stan trwałby zapewne do dziś, gdyby nie moja praca i znajoma posiadająca dwa pierwsze tomy PLO w wersji audio. Jak już opowiadałam jakiś czas temu: moja praca często idealnie się nadaje do słuchania audiobooków, byle nie było to coś zbyt skomplikowanego czy wymagającego większego skupienia na każdym poszczególnym zdaniu. Tak więc po kilku latach udało mi się odświeżyć (i zakończyć) Pana Lodowego Ogrodu, gdyż rozochocona audiobookami dwa ostatnie tomy przeczytałam już „klasycznie”. I jak było? Zaskakująco poprawnie, chwilami irytująco, ale z całą pewnością nie wybitnie.

Podczas słuchania pierwszego tomu uświadomiłam sobie (nie po raz pierwszy zresztą) jak wiele traci człowiek, gdy tylko czyta literki, gdy traktuje literaturę jako zwykły zapychacz czasu i nawet nie próbuje się skupić na czymś więcej poza czystą rozrywką. Ja po prostu po tych kilku latach przerwy pamiętałam może ze dwie sceny plus kilka głównych motywów, poza tym słuchanie pierwszego tomu było dla mnie praktycznie pierwszą lekturą. Zdziwiło mnie to, po części też zasmuciło, ale taki stan rzeczy tłumaczę sobie na dwójnasób. Bo po pierwsze obecnie skupiam się na innych aspektach czytanej literatury, po drugie podejrzewam, że przy pierwszym czytaniu nie oczekiwałam niczego poza dobrą zabawą. Jedno jest pewne: konfrontacja moich dawnych preferencji czytelniczych wypadła zdecydowanie na niekorzyść dla Grzędowicza.

Z każdym tomem opowieści o Vuko czułam coraz większy niesmak, i nie chodzi mi tutaj opowieść jako taką i świat, w którym dzieje się akcja PLO. Same pomysły są zdecydowanie nietuzinkowe i warte uwagi, wizja Grzędowicza potrafi wryć się w pamięć i pobudzić wyobraźnię. Tym, co bolało (i w sumie boli mnie) najbardziej, byli słabo wykonani główni bohaterowie. Może ze mną jest coś nie tak, ale ja naprawdę nie potrafiłam ani polubić Vuko czy Filara, ani im kibicować, ani nawet porządnie ich znielubić. Jedynym uczuciem, które mi towarzyszyło była nieustająca irytacja, której załagodzić nie potrafiły nawet fragmenty narracji pierwszoosobowej. Istnienie pierwotnej wersji Cyfrala, ewolucja tego oprogramowania w Cyfral, absurdalne połączenie inteligencji Vuko z jego emocjonalną dysfunkcyjnością, zadęcie Filara i jego częste marudzenie… no nie potrafiłam tego znieść! Z czasem fragmenty poświęcone ludzkiemu przybyszowi traktowałam jako tło dla wszystkich innych wydarzeń. Tylko że i tutaj nie było kolorowo. Wiecie, jest tylko jeden pisarz, u którego motyw Deus Ex Machina toleruję (czy wręcz lubię). I zapewniam, że Grzędowicz tym autorem nie jest.
(Źródło: KLIK)

Wiem, że w świecie który nawiedził Vuko „bogowie” zrobili sobie z ludzi i ich losów swoistą rozrywkę. Genezy całej zabawy wytrawny czytelnik domyśli się szybko, w końcu wszystko zostaje wytłumaczone, ale ja jakoś tego nie przyjmuję. Niby sam pomysł jest fajny, ale oczekiwałam jakiegoś efektu WOW, a tymczasem po prostu wzruszyłam ramionami i mruknęłam „aha…”.

Czyli może kompletnie nie zrozumiałam o co w PLO chodziło? Dla pewności po skończeniu tetralogii poczytałam sobie kilkanaście recenzji i w żadnej nie znalazłam choćby słowa o czymś, o czym bym nie wiedziała lub czego bym się nie domyślała. Po prostu dla mnie dzisiejszej, starającej się czytać książki świadomie, dzieło Grzędowicza okazało się jedną z tych pozycji, które przeczytałam zdecydowanie za późno. Popełniłam jeden z największych grzechów czytelnika, czyli miałam zbyt wielkie oczekiwania: czekałam na coś przełomowego, a dostałam jedynie przypomnienie, że dobre dziesięć lat za późno zaczęłam swoją aktywną przygodę z fantastyką. Może jest w tym coś z mentalności czytelnika, który wpierw zakochał się w Eragonie, a później sarka na „wtórność” Władcy Pierścieni, ale jak w przypadku innych, klasycznych dzieł polskiej fantastyki potrafię podczas lektury pamiętać o tym, kto był pierwszy, tak w przypadku PLO jakoś ten mój wewnętrzny głos się pogubił i jedynym, co mi podszeptywał, to „kurde, a miało być tak pięknie…”

Czy zatem Pana Lodowego Ogrodu nazwę pozycją słabą? Od tego jestem mimo wszystko daleka, bo chociaż dla mnie frajda z lektury była niewielka, to do dzisiaj książki Grzędowicza zyskują fanów i zmieniają ludzkie podejście do fantastyki. Widzę to chociażby na kilku facebookowych profilach poświęconych czytaniu książek, a ta dyskusja KLIK jeszcze dobitniej o tym świadczy.

Jeśli więc z jakkolwiek science fiction nie jest wam po drodze, jeśli uważacie, że SF jest trudna/nudna/przeznaczona dla ścisłych umysłów, to spróbujcie ugryźć Pana Lodowego Ogrodu, a zobaczycie, że to da się czytać. Nie czekajcie zbyt długo, bo dorośniecie i z frajdy będą nici. Oczywiście wolałabym, byście zaczęli od Diuny czy Majipooru, ale lepszy rydz niż nic.

Sama chwilami chciałabym wrócić do czasów, w których tak bezkrytycznie i niewinnie pochłaniałam fantastykę. Sama przyjemność, bez głębszych przemyśleń i wielkich rozczarowań. Ale z drugiej strony dzisiaj tych największych rozczarowań udaje mi się uniknąć, zazwyczaj dzięki wam, moi drodzy czytelnicy. I tego się trzymajmy :)

22 komentarze:

  1. Ech, wpis ten podzielił się chcąc, nie chcąc na dwie połowy. Pierwsza jest moim zdaniem ciekawsza, gdyż mogą się do niego odnosić ci, którzy Grzędowicza nie znają. Zaliczam się do nich i zaległości przynajmniej w zakresie "Lodowego..." nadrabiać nie zamierzam. Unikam jak ognia wszelkich sag, trylogii etc.

    Natomiast boli mnie, być może tylko mnie, nieuzasadniona agresja fandomowych wyjadaczy. Nie raz, nie dwa zdarzyło mi się usłyszeć, że "nie powinienem w ogóle fantastyki recenzować, skoro nie znam (i tu nazwisko danego twórcy) i nie czytałem (tu tytuł danej książki)" Poczucie wyższości w przypadku starszych, mających setki książek na liczniku, i młodszych, których horyzont poznawczy zakreśla w 90% literatura popularna, jest przerażające.

    A czy Grzędowicz wart jest uwagi? Nie wiem. Być może jest tak samo wart uwagi jak Sawaszkiewicz, Fiałkowski lub Chruszczewski?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. to, że unikasz sag. to tylko strata dla Ciebie, bo są genialne sagi, których czytelnikowi zawsze mało....

      owa agresja boli i mnie, bo ja w miarę możliwości czytam klasykę.
      i wiesz co jest najgorsze? z czasem tym "dziadkom" przyznaję rację ^^
      Sawaszkiewicza i Chruszczewskiego nie znam, Fijałkowski zawiódł moje oczekiwania i to srodze :(

      Usuń
    2. Widzisz, ja mam inną filozofię czytania. Wolę poznać jak najszerszy teren niż zagłębiać się w jedną przestrzeń.

      Usuń
    3. dla każdego coś innego: dla mnie wychodzeniem poza szablon są próby czytania hard SF czy starej fantastyki socjologicznej. Albo coś z weird chwycę, lub tematykę współczesnych działań wojennych. Ale i tak najważniejsze jest dla mnie poszerzanie wiedzy w konkretnym kierunku: życie nauczyło mnie, że wiedzieć coś o wszystkim to nie wiedzieć nic.

      Usuń
  2. Sawaszkiewicz był świetny w formach typu "Tatko i ja". "Sukcesorzy" byli znośni, "Wahadło" fajne, ale to o bombie strasznie nudne i cię ciągnęło...

    OdpowiedzUsuń
  3. Niestety, ci starsi mają zwykle rację. Bez wiedzy (oczytania) i narzędzi nie ma pełnoprawnych recenzji.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. i to jest prawda, ale nawet ci pozornie oczytani nie zawsze piszą sensownie....

      Usuń
    2. Bo to są dwie rzeczy: mieć wiedzą i umieć ją przekazać.

      Usuń
  4. Ja fantastykę pochłaniam i choć sięgam po inne gatunki - to do fantasty muszę wrócić :) Co do polskiej fantastyki - nie mam zdania, gdyż rzadko sięgam, aczkolwiek teraz czytam jedną książkę fantasty polskiej autorki powieść jest :naiwna" ale dobra w czytaniu:) Twórczość -Pilipiuka, do mnie nie przemawia :(

    OdpowiedzUsuń
  5. Czy ci starsi mają zwykle rację to ja nie wiem... Ja nie jestem za ignorowaniem kanonu. Odwrotnie, bez wiedzy o ojcach-założycielach gatunku, nie tylko sf, trudno zadbać o rzetelny ogląd pola. Mnie drażni inna kwestia. Tu się posłużę krótkim wspomnieniem: na 2 lub 3 roku studiów do mojej grupy dołączył chłopak, który miał maksymalnie wkurzającą cechę. W niemal każdej wymianie zdań na temat epoki lub tekstu z uporem maniaka przywoływał jakiś zakurzony tekst Victora Hugo. Robił to tak namiętnie, że pod koniec roku akademickiego do chłopaka nie mówiliśmy inaczej niż per "Victor Hugo." Wściekał się, oj wściekał...

    I tak samo bardzo często sprawa wygląda z dyskusjami z twardogłowymi fandomowcami - są w stanie powołać się na drugorzędnego autora trzeciorzędnego opowiadania, by udowodnić swoją wyższość nad nowicjuszami.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. ja przez niemal całe liceum do każdego tekstu znajdowałam słowa Bursy. zawsze pasowały...

      Usuń
    2. No tak, tylko że Bursa to najwyższa półka. Nie tam jakiś zapyziały Hugo.

      Usuń
  6. Gosiu poczytaj Diunę i Majipoor. a z polskiej polecam "kameleona" kosika.

    OdpowiedzUsuń
  7. ja moją "przygodę" z fantastyką zaczynałem od "Achai" Ziemiańskiego właśnie, potem był Grzędowicz i Pilipiuk. Ćwieka przeczytałem tylko "Chłopców", ale nie przypadli mi jakoś bardzo do gustu. Spodobała mi się "Diuna" i "Gra Endera", był jeszcze "Siewca wiatru". Mniej podobał mi się "Pomnik Cesarzowej Achai". teraz czytam "Syreny z tytana" Vonneguta i uważam, że polscy autorzy są idealni na początek współpracy z fantastyką. mam też do siebie pretensje, że w ogóle nie radzę sobie ze stylem Tolkiena (przeczytałem tylko "Hobbita"). fajne, ale takie bardziej młodzieżowe były "Mroczne materie" Pullmana :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Z mrocznych materii czytałam tylko pierwszy tom i było to przyjemne czytadło, typowo dla dwunastolatków (w dobrym tego słowa znaczeniu).
      Polacy mają też sporo ambitnej fantastyki, na światoqym poziomie

      Usuń
  8. Zaraz tam ignorantką. Możesz czytać by być ekspertem z danej dziedziny (wówczas jest lista żelaznych pozycji które trzeba znać, niezależnie od jakości), ale możesz też po prostu czytać dla przyjemności. W tym drugim przypadku wystarczy tylko znaleźć kogoś zaufanego do polecanek.

    OdpowiedzUsuń
  9. Opinie na temat Dukaja są podzielone bo to specyficzny autor. Sama miałam swego czasu "fazę na Dukaja", przeczytałam kilka jego powieści i jak jedne były dla mnie WOW! tak niektóre męczyłam strasznie. Tutaj masz mój tekst o Dukaju: http://www.kronikinomady.pl/2014/10/jacek-dukaj-czyli-jak-madrze-wkurzac.html?m=1

    OdpowiedzUsuń
  10. PLO jest na pewno oryginalnym, epickim i w pełni dopracowanym przez autora fantasy. Kilka tam nowych rzeczy, ale moim zdaniem kolejne tomy po 1 nawet się do tego poziomem nie zbliżyły. Mnie osobiście najbardziej irytował ten właśnie marudzący Filar, który psuł zabawę przez cały cykl. Vuko zmiękł w tomie 2, żeby potem wrócić na lepsze tory w 3 i 4, ale i tak najlepiej wypadł w 1. Ogólnie myślę, że cykl do koniecznego zapoznania, jeśli się czyta fantastykę na co dzień, bo to porządne czytadło.

    Osobiście miałem bardzo długo wahania przed sięgnięciem po polską fantastykę, bo nie wierzyłem, żeby była dobra. Zacząłem od dobrego Lema, potem był dobry Grzędowicz, ale ostatecznie przekonałem się dopiero po Robercie Wegnerze, a już przypieczętowane to zostało przez Dukaja. Obydwoje świetni. Jeszcze bym musiał Sapkowskiego w końcu sprawdzić. :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ja jakoś epickości w PLO nie widzę. Nie ten język, nie ten rozmach. Za proste to było....
      dla mnie Filar był bardziej prawdziwy od Vuko, jego naiwność była uzasadniona i jakoś bardziej przemawiała do mnie nieuchronność jego losów.
      z naszej fantastyki polecam jeszcze Strzeszewskiego (chociaż to, co on tworzy jest bardzo specyficzne), ogólnie ludzie wydawani w Powergraphie mają w sobie moc i niezły warsztat.

      Usuń
    2. No i oczywiście klasycy: Boruń, Lem, Zajdel....

      Usuń

Szanuję krytykę, ale tylko popartą odpowiednimi przykładami. Jeśli chcesz trollować, to licz się z tym, że na tym blogu niekulturalnych zachowań tolerować nie będziemy, a komentarze obraźliwe będą kasowane :)