12 lis 2018

Kołysanka stop, czyli sprawozdanie z lektury okraszone odrobiną marudzenia.

Zdjęcie pochodzi z oficjalnej strony autora: KLIK!
Z twórczością Bartka Biedrzyckiego było mi do tej pory nie po drodze, gdyż serii „Fabryczna Zona” celowo unikałam po niezbyt udanej z nią przygodzie kilka lat temu. Za to niesamowicie cenię jego działania na polu publicystyki okołoliterackiej (jak chociażby cykl podcastów poświęconych twórczości Bohdana Peteckiego KLIK!), a także uważam go za świetnego uczestnika paneli dyskusyjnych – ot, podejście Biedrzyckiego do literatury jest na wielu polach bardzo mi bliskie i zwyczajnie dobrze się go słucha. Dlatego też ucieszyłam się z publikacji Bartkowego opowiadania w Wydaniu Specjalnym Fantastyki (KLIK!), a chwilę później z informacji, że kilka jego tekstów zostanie wydanych jako inauguracja „Biblioteki Fenixa” (KLIK!). I tak oto przeczytałam pięć historii, dzięki którym w końcu miałam szansę chociaż częściowo poznać twórczość Bartka Biedrzyckiego. Ale po kolei.

Tak informacyjnie - podobnie, jak w przypadku innych recenzji zbiorów opowiadań na tym blogu, tak i teraz nie zamierzam pochylać się nad każdym z tekstów z osobna. Przeważnie taka taktyka dyktowana jest troską o objętość (gdyby każde z nich przeanalizować, to wyszedłby wpis na 50k znaków), jednakże w przypadku tekstów Biedrzyckiego dochodzi jeszcze kwestia pewnego celowego niedopowiedzenia, z jakim mamy do czynienia w każdym z pięciu tytułów. Opowiadania Bartka mają to do siebie, że przez każdego czytelnika będą inaczej odbierane, a wszystko zależało będzie od stopnia oczytania odbiorcy, oraz jego umiejętności wyłapywania „smaczków” związanych z literaturą SF i nie tylko. To w sumie jest zarówno mocną, jak i słabą stroną tych opowieści, ale o tym napiszę w części poświęconej na marudzenie.

Rzeczą, która bezdyskusyjnie urzekła mnie w tekstach Biedrzyckiego jest ich konstrukcja. Po pierwsze - w żadnym z nich autor nie podaje czytelnikom wszystkiego na tacy – zostajemy wrzuceni w jakiś świat, rządzący się swoimi regułami, które powoli poznajemy z każdym kolejnym akapitem i pewni możemy być tylko jednego – pozostaną pytania, na które nie dostaniemy odpowiedzi. Takie podejście cieszy, zwłaszcza w dobie tworzenia historii przegadanych i tłumaczących wszystko, łącznie z koneksjami rodzinnymi głównego bohatera do pięciu pokoleń wstecz z uwzględnieniem losów sąsiadów z trzech pobliskich osiedli, dostawców, śmieciarzy i ekip remontowych. Biedrzycki z rozmysłem opisuje tylko to, co jest dla historii niezbędne, sprawnie wycinając nie tylko niektóre informacje, ale i wszystko to, czego czytelnik może lub powinien się domyślić. Tak się teraz już opowiadań nie pisze, a szkoda – czytanie w ten sposób przedstawionych opowieści jest nie tylko przyjemnością, ale i pewnego rodzaju testem dla odbiorcy. Owszem, niektórzy może się od tego typu historii odbiją, ale o ile nie jest się nastawionym na napisanie bestsellera dla mas, to nie ma w tym chyba większej straty. Bo w sumie po co wymagającemu autorowi czytelnicy, którzy nie rozumieją kompletnie o czym czytają?

Kolejną rzeczą, którą zapisuję jako zdecydowany plus opowiadań Bartka Biedrzyckiego jest ich wydźwięk. To nie są kolorowe i optymistyczne opowiastki, które można przeczytać sobie po ciężkim dniu w pracy po to, by na powrót zyskać wiarę w ludzkość. Dużo tutaj goryczy i pewnego… zniesmaczenia kondycją ludzkości. Bartek nie ma chyba najlepszego mniemania o ludziach lub, co bardziej prawdopodobne, jest na wskroś realistą, w kwestii postępu i rozwoju naszego gatunku. Takie opisywanie rzeczywistości cenię o wiele bardziej niż kończące się happy endem historyjki o niczym, ale to już bardzo osobista i subiektywna ocena.

Biedrzycki daje nam kilka niedługich, nieprzegadanych tekstów wpisujących się w konwencję SF i wymagających od czytelnika uwagi. Przedstawione historie dalekie są od optymizmu, za to celnie punktują ludzkie słabostki, nie uciekając się przy tym do zbytniego epatowania okrucieństwem czy dosłownością. Już samo to sprawia, że Biedrzycki ląduje w top 10 moich ulubionych współczesnych polskich autorów opowiadań. Dlaczego nie wyżej? Ze wstydem przyznam, że tutaj sporą rolę grają kwestie totalnie subiektywne, z którymi postaram się w miarę możliwości rzetelnie rozliczyć poniżej:

Po pierwsze – fraza.
Już podczas czytania „Kołysanki stop” zdarzyło mi się odezwać do Bartka z pytaniem, czy konstrukcja pewnego zdania jest celowa, czy też wkradł się jakiś chochlik. Po wyjaśnieniu, że rozumiem o co chodzi z surfowaniem po fali (w odniesieniu do korzystania z „sieci”) okazało się, że zdanie brzmi tak, jak powinno i każdy przecinek, lub jego brak, jest zamierzony. W pełni sprawę rozumiem, co nie zmienia faktu, że niektóre zdania (łącznie ze wspomnianym) zdają się oparte na melodyce nie do końca zgrywającej się z tym, co osobiście preferuję w literaturze. Być może przywykłam do nieco innego “malowania słowem”, ale fakt pozostaje faktem – pomimo rozumienia tekstu, pod kątem stylistycznym momentami czułam swoiste „zgrzyty”, które często psuły mi nieco odbiór poszczególnych opowiadań. Ponieważ w dostępnych w sieci recenzjach nie znalazłam ani słowa na ten temat powtórzę raz jeszcze – owe zgrzyty to kwestia typowo osobistych preferencji i zapewne nikomu innemu nie będzie przeszkadzało to, co ja uważałam za nie do końca… dźwięczne.

Po drugie – hermetyczność.
Jak wspomniałam wcześniej, każde z opowiadań Bartka odbiera się trochę inaczej. Czytelnik „A” zauważy nawiązania do dzieła „X”, czytelnik „B” wyłapie wspomnienie o dziele „Y”, a czytelnik „C” będzie się zastanawiał, czy przypadkiem nie ma do czynienia z sprawnym wykorzystaniem motywu, będącego myślą przewodnią dzieła „Z”. Jest to świetne i pozwala na naprawdę szeroką gamę interpretacji poszczególnych opowiadań. Tylko że współczesny czytelnik, pozbawiony backgroundu w postaci znajomości klasycznej fantastyki (lub też powoli się z nią zaznajamiający) nagle staje przed przeszkodą nie do pokonania. Bo pal licho kwestie, przykładowo, imion głównych bohaterów- tutaj można w każdej chwili zapytać wujka Google i uzyskać jakiś trop. Problem siedzi głębiej. Bo oto czytam sobie opowiadania Bartka i intuicyjnie WIEM, że w danym zdaniu/akapicie/utworze autor nawiązuje do CZEGOŚ. To coś jest z pewnością znane czytelnikom i twórcom, którzy mają takie samo podłoże literackie/czytelnicze lub też, po prostu – łączy ich kwestia doświadczania pewnych przemian technologicznych czy kulturowych na własnej skórze. Tylko wiecie – ja wyczuję, że w danym opowiadaniu autor nawiązuje do czegoś, o czym nie mam bladego pojęcia i z pełną świadomością zrzucę niezrozumienie na karb niewiedzy i przy najbliższej sprzyjającej okazji podpytam autora. A ten być może wyjaśni mi to i owo.
Intertekstualność jest super, ale budzi we mnie wewnętrzny sprzeciw konstruowanie opowieści opartych tylko i wyłącznie na sieci nawiązań. Żeby nie było – nie postuluję tutaj, by pisać dzieła proste i pozbawione wartości dodanej, raczej brakuje mi w omawianych opowiadaniach pewnej uniwersalności. Wydaje mi się, że współcześnie budowanie tekstów tylko na przeszłości i sentymencie niezbyt się sprawdza. Zwłaszcza, gdy mamy do czynienia z formą tak wymagającą jak opowiadania.

Obcowanie z prozą Bartka Biedrzyckiego było dla mnie z jednej strony niesamowicie stymulujące intelektualnie, z drugiej już po lekturze zrozumiałam, dlaczego tak bardzo wymagające teksty musiały poczekać na pojawienie się serii "Biblioteka Fenixa" i publikację tamże. Jestem jednak pewna dwóch rzeczy: muszę sprawdzić czy opowiadanie opublikowane w Wydaniu Specjalnym Fantastyki różni się od tych, które dostałam w „Kołysance stop”, a także, podpytać autora o te tropy, które gdzieś tam podskórnie przeczuwałam i zrobić mnóstwo notatek. No i oczywiście – będę czekać na kolejne jego publikacje z nadzieją, że się do frazy Bartka na tyle przyzwyczaję, by nie marudzić na nią przy okazji kolejnego sprawozdania z lektury.

0 comments:

Prześlij komentarz

Szanuję krytykę, ale tylko popartą odpowiednimi przykładami. Jeśli chcesz trollować, to licz się z tym, że na tym blogu niekulturalnych zachowań tolerować nie będziemy, a komentarze obraźliwe będą kasowane :)